Lubię przemieszczać się z punktu A do punktu B. A kiedy tak się przemieszczam to dochodzę do wniosku, że wcale do rzeczonego punktu B nie muszę docierać bo ogromnie dużo przyjemności sprawia mi samo przemieszczanie się. I czasem pociągi się odwołują bo wypadek i czasem pociągi się spóźniają bo mają inny powód i czasem pociągi jadą tylko kawałek a potem to już trzeba czymś innym bo też są ku temu powody, nie do końca mi znane. I choć nie przepadam za takim podróżniczym chaosem to i tak lubię brać udział w przemieszczaniu się. A jeśli udaje mi się jednak dotrzeć do punktu docelowego to najczęściej czekają mnie same przyjemności i niespodzianki.
Tak też było tydzień temu.
Zostawiłam moich chłopaków na parę dni (ten na dwóch nogach w końcu może rozpieszczać do woli tego na czterech bez mojego poburkiwania, że dyscyplina ważna, że wychowanie i bla bla bla). Wyposażona w chleb świeżo upieczony i smaczki dla kotów (nie moich) ruszyłam do urokliwego miasta Braunschweig. Na spotkanie po latach. Prawie pięciogodzinna podróż upłynęła pod znakiem majowego Zwierciadła, czatowania z przyjaciółką, zajadania donatów, popijania cappuccino z kubeczka, muzyki w uszach i widoków za oknem (głównie deszczu, bo lało okrutnie, ale i tak było fajnie).
Rozstałyśmy się z koleżanką w dziwnych okolicznościach przyrody. U mnie były wtedy wielkie życiowe rewolucje, których wielu nie mogło zrozumieć. Zostałam sama. I dobrze, bo to ja musiałam sobie poukładać życie wewnętrzne i widać taka samotność totalna było mi potrzebna. Woda była mocno zmącona. Minął czas taki jaki miał minąć by znowu była czysta. A kiedy poukładałam Kawulę od nowa i zobaczyłam, że to wszystko było potrzebne, że nie zabiło, że jest fajnie, rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam co mi pozostało. I choć kiedyś wszyscy się poodwracali (no taką mieli rolę przecież!) to dziś mamy kontakt, to dziś te relacje są na innym „poziomie”, to dziś te relacje są dojrzalsze, piękniejsze i prawdziwe. W sercu nie ma żalu tylko radość na kolejne spotkanie jak to z zeszłego tygodnia. Bogatsza o kilka lat i wiele batów w dupala mogłam siąść z kumpelą i pobyć po babsku, podzielić się swoim doświadczeniem, z którego obie czerpałyśmy dla siebie, bo synchroniczność życiowa czasem jest bardzo dowcipna…
To był i zwykły wyjazd i niezwykły. Bo trochę wróciłam do przeszłości. Mogłam spojrzeć na ostatnich 6 lat, a nawet więcej, szerokokątnym obiektywem. Bez emocji, z uśmiechem, z refleksją, z wdzięcznością. Mogłam spojrzeć też na swoje życie teraz i być z niego naprawdę zadowoloną mimo pewnych niedogodności zewnętrznych. Mogłam smacznie zjeść, rozkoszować się kawą w mieście, zakupami w hinduskim sklepie i drobiazgami upolowanymi na przyszłe nowe mieszkanie.
Mogłam zacieśniać więzi z kotami, co nie było takie łatwe w przypadku kotki Lili, która oczami swymi mnie prześwietlała i unikała wszelkiego kontaktu by ostatniego dnia skapitulować i zjeść z mojej ręki smaczki (co dla niej też było chyba wielkim szokiem). Za to Feluś… Oj głaszcz mnie głaszcz oraz dlaczego moja miseczka jest pusta i ile to ja już czekam na jedzenie no i ta pościel taka świeża to ja będę na pieszczoty przychodzić rano.
Mogłam wdychać Aloha na każdym kroku, mogłam masować i być masowaną (po uprzednim naenergetyzowaniu stołu do masażu przez Felusia, no bo przecież nie mogło być inaczej…).
Mogłam podziwiać małe cuda, jak choćby mini powitalny zestaw na progu u sąsiadki z dołu. Mogłam być w przeszłości i przyszłości. Ale wybrałam teraźniejszość. Tu dokonałam podsumowań, zakreśliłam cyrklem życia równe linie, nie wystawiając nikomu rachunków śniłam przedziwne sny, a nocą pilnowały mnie koty (i Lili też, choć się mocno maskowała…).
A powrót? No było ciekawie (cholera, czemu mnie się to przytrafia?). Pociąg mi odwołano. Następny za dwie godziny. Dobre i to. Deszcz. Zmęczenie. Czekanie. Pociąg jeden. Potem drugi. Potem tłumy kibiców bo mecz wagi wielkiej, potem pociąg, a potem stop i znowu inny pociąg bo ten poprzedni to już nie pojedzie. Tory się zmieniały. Zajmowałam miejsca w piętrowych pociągach. Symbolicznie ponazywałam sobie to co było mi potrzebne na ten etap podróży. Więc nowe połączenia neuronowe niechaj się tworzą. Więc niechaj dusza się wznosi wyżej szczęśliwa swoją drogą. Niechaj radość i celebracja każdego dnia. Niechaj podróż trwa. Tak jak jej się chce trwać. Nawet jeśli czasem coś się odwoła, opóźni, zatrzyma. Nawet jeśli by iść dalej na chwilę trzeba wejść do tego co było i stwierdzić, że zrobiło się cholernie dobrą robotę. Nawet jeśli pada deszcz i nic nie widać za oknem.
Bo w finale i tak wpadam w ramiona tego co jest. A jest ten na dwóch nogach z tym na czterech. Czekają na mnie. Cieszą się. Ten na czterech to już nie może wytrzymać z tej radości i zero wyrzutu, że czemu mnie nie było.
Lubię przemieszczać się z punktu A do punktu B. Nawet jeśli jadę tylko kawalątek za miasto. Nawet jeśli ciut dalej do innego miasta. Bo w tym przemieszczaniu się jest nowa energia, oczyszczają się zwoje mózgowe, napełnia się dusza inspiracjami, a brzucho cieszy pysznościami upolowanymi w drodze. Lubię wtedy gapić się na to co jest moim szerokokątnym wewnętrznym obiektywem. To co wydawało się ciasne, nagle zyskuje więcej przestrzeni. To co gniotło, nagle jest dziwnie śmieszne. Lubię te moje podróże przypomnienia. Tak. Bo nie uciekam od tego co jest, a jedynie utwierdzam się w przekonaniu, że to co mnie otacza jest idealne z tym wszystkim co w sobie zawiera…
Następna podróż. No nie wiem, chyba wyskoczę do Kolonii. Akurat zamówiłam kartę zniżkową na niemieckie pociągi. W zasadzie ona sama się zamówiła bo zapomniałam odwołać tę którą wypróbowywałam przez 3 miesiące. No przypadku nie ma nie?
Więc może za dwa tygodnie na obiad do ośrodka OSHO. Smacznie tam gotują. Prosto. Z sercem. Tak jak lubię. Zanurzę się w zapachu aromatycznego czaju i zobaczę co się wydarzy. A gdyby ktoś miał ochotę mnie odwiedzić to też zapraszam. Od lipca można nawiedzać. Serio serio. Kawula u Kawuli zawsze się znajdzie i jakieś ciasteczko orkiszowe też ;-).
Share this content
Ten post ma 3 komentarzy
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.
Ale fajnie 🙂
Ale fajnie 🙂