Mili Aloha czytelnicy! Długo czekałam na ten tekst i z radością dziś przedstawiam Wam nową autorkę Kingę! Pewnego dnia do mojej skrzynki mailowej wpadł list, no że fajnie by było może coś razem, że dużo wspólnego, że kreatywnie i z duszą. I… zapadła cisza. Na długo. Aż tu nagle mówię dość! Uprasza się o tekst… I dostałam. I to z jakimi bohaterami w roli głównej! Ja do teraz mam banana na buzi i ciepło w serduchu, czego i Wam życzę! Pięknego weekendu! I patrzcie w górę, może coś tam spadnie…
Kinga Kłosińska o sobie pisze tak: Jestem masażystką hawajskiego masażu Lomi Lomi Nui, piszę, maluję i robię biżuterię. Uwielbiam pracować rękami więc czasem prowadzę warsztaty dla dzieci aby dzielic z nimi zabawę z tworzenia i malowania. Od paru miesięcy całe serce wkładam w prowadzenie bloga. A blog ten o tym, że dobrze jest być. Patrzeć na świat, kreować i cieszyć się życiem. Długo pracowałam jako food stylista dla magazynów i agencji więc czasem z rozpędu nieźle gotuję. Wegetariańsko. Zdarzało mi się robić scenografie do programów telewizyjnych i filmu. Z zapałem zgłębiam tajniki zielarstwa, naturalnej medycyny, duchowych ścieżek i rdzennych kultur. Od kilku lat ćwiczę jogę. A czasem hoduję wiewiórki. A najważniejsze jest to, że podróżuję – po świecie i w sobie. Tułałam się po Europie i Azji, mieszkałam w Egipcie i czasem aż mnie skręca z tęsknoty za słońcem, kupowaniem pęczków mięty na straganach i zapachem jabłkowego tytoniu. Oglądam sobie świat i bardzo mnie to cieszy.
Tak właśnie było… Siedziałam w łóżku, użalałam się nad sobą, a na pocieszenie czytałam G. Durrella. A bo rozstanie, a bo zleceń nie ma, a nuda, a kasy brak. I co? I poprosiłam. A niech spadnie coś z nieba wreszcie Panie Boże, Wszechświecie, propozycja jakaś, praca… Coś po prostu. No, nie określiłam dokładnie, przyznaję. Ani charakterystyki i stanu konta spodziewanego księcia, ani o bar na plaży w ciepłym kraju nie poprosiłam dokładnie i żeby Flamingo się nazywał koniecznie. Zawaliłam ta modlitwę. Na łatwiznę chciałam iść. To miało być coś co pan Bóg wymyśli, żeby dobrze było. Niech spada. I spadło. Pacnęło jak śliwka w kompot. A właściwie pacnęło i pacnęło jeszcze raz, podwójnie. Z drzewa. Pamiętacie Richarda z „Jedz módl się, kochaj” E. Gilbert? Prosił Boga aby ten otworzył mu serce. Dostał zawału i serce otworzyli mu lekarze na sali operacyjnej. Potem było wszystko dobrze dodam, jakby ktoś książki nie znał. Mi pacnęło z nieba dwoma wiewiórkami razem z pobudkami w nocy co trzy godziny na karmienie, histerycznymi telefonami do weterynarza, łażeniem w zasikanych przez wiewiórki spodniach, bo nie da się co trzy godziny zmieniać, masowaniem wiewiórczych brzuszków i ogólnym szeroko pojętym, a niczym nie zapowiedzianym macierzyństwem. I z całą górą miłości do małych, nieporadnych stworków. Sens życia? Jaki sens – mleko trzeba grzać. Że pracy nie ma? – a jak ja mam wykarmić wiewiórki siedząc gdzieś na sesji. Że smutno jakoś? A kogo to obchodzi – trzeba brzuszki masować. Taki sens od losu dostałam, prezent wielki. A z prezentem trzeba odpowiedzialnie, z szacunkiem i miłością. Żeby godnym go być.
Takie były pierwsze dwa tygodnie. Nie, nie było już czasu na użalanie się nad sobą. No bo ile taka wiewiórka je? A czy ona ma w tym jedzeniu hamulce? A jak się przeje, to co? A czy sika wystarczająco jak jej masuje brzuch? A palcem czy wacikiem lepiej? Zaufałam mojej wiewiórczej intuicji. I dobrze.
Po dwóch tygodniach Maksio nawiał z koszyka i zaszył się za dziadkowym kufrem… Ależ dumna byłam. Proszę, jaki cwaniak. Ogony z owłosionych sznureczków typ moherowa włóczka zamieniły się w kity. Zamiast wlec się smutno po podłodze uniosły się do góry jak wkurzone kobry. Puchłam z dumy. Pierwsza sesja zdjęciowa, już bez stresu. Imiona dobrane losowo. Z lekka pretensjonalne ale to wiewiórki o skłonnościach artystyczno-ekscentrycznych. Po mamie. Obie są od spodu zakończone podobnymi wihajstrami, na których się nie znam. Ale jeśli chodzi o charaktery Max jest męski, intensywny i bojowy, a Balbina łagodna, nostalgiczna i wyciszona. Chociaż w dzisiejszym świecie nic nie jest pewne.
Po maksiowej ucieczce koszyk zamieniamy na klatkę. Ogłosiłam zbiórkę na FB na wiewiórcze lokum. Tyle dobra, ludzie cudowni, sama nie dałabym rady. Post taki wystosowałam: „Dlaczego klatkę zamówiłam tak na cito? Bo nie było czasu – wczoraj kiedy pojechałam na chwilę do Warszawy Maksio nawiał z koszyka i moja mama spędziła pół dnia szukając go w bardzo artystycznie zagraconym pokoju. Nie było więc czasu na szukanie po ludziach. On jest trochę jeszcze za mały i zbyt szybko zasypia bez sensu zupełnie, a w pokoju dużo dziwnych i tajemniczych zakamarków więc nie chciałam ryzykować, że za tydzień wyciągnę gdzieś z kąta zasuszoną wiewiórkę. Popołudnie spędziły w wannie ale panowie, którzy wynajmują pokój zgłosili chęć kąpieli bez wiewiórek.” Dwa dni później klatka przyjechała. Wielka jak dla tygrysa.
Maks był do niedawna wiewiórką lekko szaloną.
– Jem, nie jem, jem. Co to, wrona, słyszysz?
– Max, to ja, nie wrona. Jedz.
-Już. Nie. Śpię teraz. Gdzie herbatnik?
– Max, pij do cholery to mleko.
Uduchowiona Balbina lubi jeść.
-Daj!
-Proszę, ale nie za dużo.
– Daj. Duuużo, moje, daj!
Po dwóch tygodniach zmieniły się wiewiórcze charaktery. Maksik filozof snuje się teraz po dachu klatki i wodzi głupio-tęsknym spojrzeniem za Balbiną skacząca po biurku, zasłonach i półkach. Rusza za nią z opóźnieniem, gamoniowaty trochę, spada z pólek rozpłaszczony jak żaba. Ma obsesję złej ciotki wrony. Co jakiś czas zamiera w bezruchu przekonany, że coś na niego poluje. Balbina jak na wiewiórkę do niedawna spokojną i uduchowioną jest bardzo odważna. Wchodzi wszędzie tam, gdzie Maksiem targają obawy np. za pudełko od butów. Jest za to bardziej zachowawcza w jedzeniu. Max z lubością testuje nowe smaki. Każdego ranka wywieszam się więc malowniczo przez okno i zbieram pędy sosny. Takie małe, zielone co wyglądają jak mini kukurydza – męskie kwiatostany dla dzielnych wiewiórek. Taki czar na siłę i odwagę, zaklęcia natury. Kroplomierz z mlekiem poszedł do lamusa. Teraz resztki mleka wypija z niego moje wielkie, zazdrosne psisko. Od tygodnia mogę spać do oporu. Maluchy śpią nocą w klatce, a wypuszczone w dzień demolują pokój. Biegam i łapię wazony, wyrywam z pyszczków falbanki bluzek, nie pozwalam nadgryzać pędzli ani sikać na komputer. Mama szaleje jak to babcia, a czy zdrowe na pewno, a czy nie za ciepłe mleko? Zbiera szyszki z psem na spacerze, patrzy na mnie ze zgrozą kiedy daję im szaleć i spadać z karnisza.
– Podaj im rękę, jesteś wyrodna – krzyczy i biegnie łapać wiewiórkę zwisająca z żyrandola.
Podgrzewa mleko, nawet czapkę własną na gniazdo im oddała.
Moje marzenie o pracy ze spokojnie siedząca na ramieniu wiewiórka runęło jak piaskowy zamek. Teraz śpią więc piszę. Może jeszcze uda mi się trochę pomalować? No nie wiem, Max wstał i patrzy na mnie uważnie. Orzeszkiem go nie zwiodę. Zakopał w sweter i dalej patrzy. Jest najlepiej!
„Wszystkie małe zwierzątka wiążą kokardki na ogonkach”*. Niech błogosławione będzie każda wiewiórka na świecie. Każdy jeż, mysz i surykatka też. I cała reszta.
Z nieba spadł mi mały cud, dwa cuda. Ale kiedy prosicie Wszechświat, róbcie to starannie, z dokładnym opisem. Tak na wszelki wypadek…
* to oczywiście cytat z Muminków Tove Jansson, bo tam stworzonek całe mnóstwo.
(Kinga jest autorką wszystkich zdjęć).
PS Zakończenie wiewiórczej historii ma miejsce prawie dwa miesiące później… Oto ciąg dalszy i może wcale nie zakończenie tylko nowy początek 😉
pięknie napisane!
Zajebista opowieść !
Jestem w niej absolutnie zakochana 🙂
Pingback: Czarodziejski są wśród nas! – Aloha Świat
Pingback: Kobieta mandala - Aloha Świat
Jestem w niej absolutnie zakochana 🙂
pięknie napisane!
Zajebista opowieść !