W podróż się wybrałam. Taką przez różne granice, zewnętrzne i wewnętrzne. Taką gdzie pociąg ma komplikacje już na starcie, dwugodzinne dodam cichutko… Podróż podczas której postanawiam wykorzystać opóźnienie i zmiany kolejowe na rozejrzenie się co dookoła mnie. Więc na dworcu poszukuję pocztówek i znajduję te odpowiednie. Jedne już wysłane, inne czekają na swoją kolej. Kupuję herbatę, no bo zimno w tej podróży. W końcu wyłaniam się na peron i z lekka zagubiona rozglądam się tu i tam w poszukiwaniu znaku, że w końcu odjadę tam, gdzie mam dojechać. Długo nie czekam w tej niepewności bo podchodzi do mnie miły pan i pyta czy może mi pomóc. No może, ale czy po angielsku? A jakże. Więc podtykam mój nowy bilet i wzrok pełen znaków zapytania kieruję ku niemu. A on uspakaja, że pociąg za chwilę wjedzie na peron, że nie mam się martwić i jeśli potrzebuję jakiejkolwiek pomocy to on chętnie, bo on jest tu wolontariuszem i lubi swoją pracę. W końcu pociąg zabiera mnie do Berlina. Jadę. Po prostu jadę i gapię się za okno. Nie myślę o niczym. Trochę ze zmęczenia (bo intensywność ostatnich doznań życiowych mnie z lekka wyciszyła), trochę bo po prostu mi się nie chce robić czegokolwiek. W końcu w podróż się wybrałam.
Sama nie wiem kiedy wysiadam w Berlinie. Ogarniam system peronów, upewniam się, że pociąg do Poznania będzie za godzinę na peronie 12 i idę w poszukiwaniu kawy. I słońca. Starbuck serwuje dość drogie cappuccino, ale możliwe, że płatność extra za zmianę imienia. Bo z Agi zrobiła się Agatha. Czemu nie? Więc i tak dość inicognito, z nowym imieniem siadam przed dworcem na kawałku marmuru i gapię się. To tu to sam. W końcu w podróży jestem. Gdzie trochę się sprawy pokomplikowały, więc robię sobie co chcę.
Słońce wynagradza czekanie i godzina mija. A potem kolejne. A potem już jestem w Poznaniu. I myk myk, mija noc i 30-ego kwietnia wysypuję się wraz z tłumem ludzi na Stadionie INEA. Znajduję swoje miejsce na wielkiej płycie i czekam. I czekam. I czekam. I czekam. Aż ktoś mnie poruszy. Aż ktoś mnie dotknie. Aż ktoś sprawi, że poczuję więcej. Aż moje serce się rozgrzeje. Aż inspiracja wleje się do samego centrum. Aż porwie mnie moc wydarzenia „Życie bez ograniczeń”. No… Wyszło… Wyszło jak wyszło… (No co, Kawula też lubi dać się zainspirować!).
Dwa miesiące temu dowiedziałam się, że do Polski przyjeżdża Les Brown. Uwielbiam tego mówcę motywacyjnego. Kilka lat temu pomógł mi swoimi filmami i programami w radio. Do znudzenia słuchałam jego „It’s possible”. Pamiętam, że w chwili natchnienia stwierdziłam: Zostanę mówcą! I będzie mnie uczyć Les Brown! Trzeba jechać do USA! (PS. Monia San pamiętasz tę moją jazdę na bycie wielkim mówcą? 😉 Może jeszcze się uda…).
No ale wyszło tak, że temat zostawiłam na jakiś czas, aż tu nagle, tak całkiem znienacka on przylatuje do Poznania. Tak po prostu! Phi! Z USA do Poznania! Więc gnana chęcią podróży wszelakich zasiadłam na stadionie, by posłuchać, by dać się porwać słowom pełnych mocy. Nie tylko Lesa, ale też Nicka Vujicica, który był głównym gościem programu (polecam film „Cyrk Motyli”)) i polskich mówców.
Szczerze? Wynudziłam się. Zmarzłam. Rozczarowałam się. Bo miało być wydarzenie na skalę Europejską a nawet światową jak to ogłoszono ze sceny. No to się rozsiadłam. Notesik w gotowości. Kilka długopisów na wszelki wypadek. Dyktafon. Aparat. I co? No nic… Długopisy wielce rozczarowane. Nie wydusiły z siebie wiele. Ot jedno zdanie usłyszane w drodze do toalety: Ale dzisiejsze niebo jest zajebiste! Widziałeś?! (No ja nie widziałam, ale błąd szybko naprawiłam, faktycznie było warto). Bo przecież nie będę zapisywać relacji z występów artystycznych, muzyczno-tanecznych i słodko-promocyjnych poklepywań wzajemnych po plerach, bo przyjechałam po coś innego. Nie zapisywałam też słów polskich mówców bo choć historie ich życia są mocne to sposób ich przekazania był słaby. Albo odczytany w większości z kartki (Krzysztof Cybul), albo wyrecytowany jak najwznioślejszy poemat (Magdalena Malicka) (choć wielki szacun dla jej transformacji życiowej i siły), albo wystękany wykład już nie pamiętam o czym (Robert Zagożdżon), albo tak pół na pół, jakby odczytane z pamięci, jakby wygłupy, jakby trochę od siebie (Jakub B. Bączek) (ale wielki szacun za siłę zmotywowania polskich siatkarzy, którzy sięgnęli po mistrzostwo świata!).
Czasem lepiej coś tylko napisać, może mieć większą siłę niż wygłoszone. Czasem lepiej coś wygłosić, może mieć większą moc niż słowo zapisane. A czasem warto po prostu milczeć i żyć według tego co by się chciało napisać, co by się chciało wygłosić… Nie każdy musi być od razu mówcą.
No naprawdę się starałam i bardzo chciałam! Aż po długim czekaniu wyszedł Les Brown. I nie krzyczał o milionach, które można zarobić. I nie pytał kto chce odnieść sukces i być szanowany. Cała jego postawa ciała była pokorą, a prawie dwugodzinna mowa płynęła z serca. I choć znałam większość opowiadanych przez niego historii, on przekazywał je jakby to mówił pierwszy raz. Z tą samą pasją i zaangażowaniem. Jego prawda dotknęła tysięcy serc na stadionie. Dwukrotnie, bo bisował.
Moja misja spełniona. Bo w końcu przyjechałam posłuchać go na żywo. Ale szkoda mi było dnia, bo przecież od 10 do 21 czas miał być wypełniony MOCĄ. I czekałam na tę moc po wystąpieniu Browna. I średnio to wyszło. W przerwie posiliłam się bułką z zimną kiełbasą (bo tylko to było w ofercie do jedzenia) i dalej czekałam… Aż stwierdziłam, że nie doczekam, że jeśli w ciągu godziny nie wystąpi Nick to idę szukać schronienia w miłej poznańskiej kawiarni. Nie doczekałam się. Bo już nie chciałam dłużej marznąć (i tak chora w tej podróży…). I na sam koniec (mój koniec w tej imprezie) uratował mnie gość nad gośćmi! Gość prawdziwy, szczery i spontaniczny! Gość, który zaskoczył mnie, rozbawił i wlał w serducho dużo dobrej energii. Łukasz Jakóbiak. Słyszałam o jego Talk-Show 20m2, coś nawet widziałam, ale wtedy nic we mnie nie drgnęło. Za to na stadionie zagrzmiało i zahuczało prawdą! I to było TO! Nareszcie ktoś mówi od serca, bawi się przy tym świetnie, nie wrzeszczy, nie robi z siebie małpy, nie udaje, że umie, nie wyciska słów przez magiel. Ach, jak ja lubię kiedy ktoś dotyka mnie swoją prawdą…
Z poczuciem rozczarowania wydarzeniem, zmarznięta, ale z iskierką polesowo-jakóbiakową poszłam w objęcia czułego popołudnia poznańskiego. Gdzie ciepło. Gdzie dobre jedzenie zabiło smak kiełbasy. Tej zimnej… Gdzie pyszna herbata zielona z prażonym ryżem. Gdzie wyśmienite towarzystwo w kulkowym niebie. Gdzie tuż przed północą uśmiechałam się do moich marzeń pod ciepłą kołderką snu.
A Stadion INEA? Cóż… Średnio miał od czego odpoczywać bo wielkiej energii to tam nie było (nie dla mnie), z całą pewnością nie europejskiej, z całą pewnością nie światowej. Jeszcze trochę nam brakuje. Serca. Radości. Pasji. Ale może i nasi mówcy są w podróży… Tej do źródła wewnętrznej prawdy, nie zaś stron zapisanych mądrościami, których słucha się raczej na zimno niż gorąco.
W podróż się wybrałam. Do domu, a radość mojego psa z powrotu pani nie miała końca. Mimo wszystko cieszę się, że wyruszyłam. Bo nie rozkoszowałabym się w Berlinie kawą, nie zmieniono by mi imienia, nie poznałabym miłego pociągowego wolontariusza, nie usłyszałabym perlistego śmiechu Browna, i nie odkryłabym Jakóbiaka i jego zwariowanej prawdy. I nie przywiozłabym pocztówek. Tych, które już wysłane i tych, które czekają na swoją kolej…
Pamiętasz Kawula San 🙂 Tę i wiele innych jazd (a jak wiadomo na ich brak się nie narzekało) pamiętam 😀
Pingback: Koktajl wysoko bloggerowy - Aloha Świat
Pamiętasz Kawula San 🙂 Tę i wiele innych jazd (a jak wiadomo na ich brak się nie narzekało) pamiętam 😀