To była miłość od pierwszego dotyku. Od pierwszego oddechu. Od pierwszego kroku. To była miłość, która zawładnęła mną absolutnie i zabrała mnie w takie rejony życia, jakie bym sama siebie nie wysłała. Nie mogłam sobie zaplanować. Nie mogłam sobie poukładać. Nie mogłam wymyślić. To przerosło mój logiczny niegdyś umysł.
Pisałam już nie raz o tym jak wielkim darem jest w moim życiu hawajski masaż świątynny Lomi Lomi Nui. Ale ile bym nie napisała zawsze znajdę coś nowego, a miłość nie słabnie, wręcz przeciwnie…
Dziś nie o tym jak to się zaczęło bo to możecie poczytać tutaj. Dziś moje myśli biegną do mojej hawajskiej  nauczycielki Susan Pa’iniu Floyd.
Poznałam ją dużo wcześniej zanim ją poznałam… Jak to możliwe? A u Kawuli wszystko jest możliwe. Bo Kawula śni czasem sny i się z nimi nie kłóci.
A było to tak…
Po kursie „podstawowym” Lomi Lomi Nui u wspaniałych polskich nauczycieli Danuty i Jerzego Adamczyków, wiedziałam, że moja droga od teraz będzie inna, że starymi szlakami już nie ma co wędrować, że coś się we mnie zmieniło nieodwracalnie i jestem w tej zmianie zakochana, a zachwyt utrzymuje się do dziś…
Wiedziałam, że Lomi Lomi Nui jest drogą do samopoznania, rozwoju, transformacji. Dla mnie. I dla każdego kto poczuje. To nie jest jedynie słuszna ścieżka. To wspaniałe narzędzie jakich wiele, z których można skorzystać, posmakować, doświadczyć i wybrać czy jest nam razem dobrze. Mnie z Lomi było i jest bardzo po drodze. Z osoby, która nie lubiła być przytulana i czuła dyskomfort w czyichś ramionach, dziś samej mi trudno utrzymać ręce od siebie bo uwielbiam się masować, rozciągać, poszerzać przestrzeń w ciele ;-). A jeśli ktoś może mnie pomasować to nie przegapię ani jednej okazji!
Nie wyobrażałam sobie kiedyś jak to jest kogoś masować… a mimo to pojechałam na kurs masażu! Potrzeba była tak silna, głos intuicji wrzeszczał wręcz i nic nie było w stanie odciągnąć mnie od tego pomysłu (a przeciwności była cała masa!). I po 8 latach mogę powiedzieć, że nigdy nie jest dość bycia blisko z drugą osobą, że zawsze można być bliżej, że zawsze można dać jeszcze więcej, że zawsze można nauczyć się czegoś nowego o samym sobie.
Takim turbodoładowaniem w rozwoju są zawsze spotkania z moim własnym ciałem. Samopoznanie jest fascynujące, ale jakże może być inaczej, przecież jestem dla siebie najważniejszą osobą, więc obiekt zainteresowania jak najbardziej słuszny ;-). Prawda jest taka, że jeśli poznam swoje ciało, jeśli odkryję coś ważnego w sobie, jakość mojego masażu też się zmienia. Potrafię być „bliżej i bardziej”…
Ale miało być o Susan… Na przestrzeni kilku lat spotkałam się z nią 8 razy podczas warsztatów Lomi. Do dziś nie wiem jak udawało mi się zarobić na te wszystkie zjazdy, ale wiedziałam, że muszę, w końcu snów się nie ignoruje…
A było to tak…
Susan zjawiła się w moim śnie. Nie bardzo wiedziałam wcześniej jak wygląda. (Jak się później okazało, sen wiele nie odbiegał od rzeczywistości…). We śnie jechałam pociągiem na spotkanie z Susan. Dotarłam na warsztaty. Mnóstwo ludzi… Zaczynamy zajęcia. Susan zaprasza nas co rano do wielkiej sali, gdzie każdy skupia się na swoim ciele podczas sesji automasażu. Sam na sam z własnymi napięciami. Sam na sam z własnym ciałem. Oddech. Uwalnianie. Oddech. Cisza. Oddech. Emocje. Oddech. Przestrzeń. Pamiętam, że zakochałam się w automasażu momentalnie. Ale byłam jedną z nielicznych… I z dnia na dzień coraz mniej osób pojawiało się na porannych sesjach. Aż Susan stwierdziła, że nie ma z kim więcej pracować bo mało kto jest zdeterminowany na tyle, żeby znaleźć w automasażu niezwykłą moc. Pożegnała się ze wszystkimi, spakowała i ruszyła na pociąg ;-). Nie mogłam uwierzyć w to, że odchodzi. Pobiegłam za nią krzycząc: Susan, proszę, zostań, ja tak kocham automasaż! (Chyba nawet krzyczałam przez sen…). Odwróciła się bardzo powoli… Podeszła do mnie spokojnym krokiem, miałam wrażenie, że jej długie białe włosy świecą. Zmrużyłam oczy… Poczułam jej ciepłe dłonie na moich ramionach i usłyszałam: Masz w sobie ziarno Lomi, będę Cię uczyć.
Obudziłam się zanim poznałam jakiekolwiek szczegóły.
Trzy miesiące później Susan faktycznie mnie uczyła i tym razem w realu. Nie spodziewałam się, że będę miała możliwość stanąć u jej boku i masować z nią w parze. Mój partner w masażu akurat źle się poczuł i było bardzo prawdopodobne, że najbliższe 3 godziny spędzę sama, początkująca, pogubiona i niepewna… I nagle obok mnie wyrosła Susan. Uśmiechnęła się. Ja przełknęłam ślinę i spanikowałam. O MATKO, przecież ja nic nie umiem! Ratunku!!! Boję się!
A potem…. Zaczęłyśmy razem masować.
A potem była cisza. Spokój. Oddech. Połączenie. Wymiana.
Pierwsze ruchy wykonywałam nerwowo i strasznie się przejmowałam co ta Susan musi o mnie myśleć i jakie niedoskonałości techniki we mnie wyczuwać i że w ogóle to beznadziejna jestem…
A potem… Spojrzałam na Susan. Miała zamknięte oczy. Ona robiła swoje. Po prostu. W skupieniu. Z miłością. Z uśmiechem na ustach. Oddychała. Podśpiewywała. Poszurała się z taką gracją. I wtedy zrozumiałam…
Zamknęłam oczy i popłynęłam razem z nią. Zaprosiła mnie do pięknego tańca, głupotą byłoby zignorować to zaproszenie. Dałam się poprowadzić czemuś większemu i nie miałam nic przeciwko. Od czasu do czasu nasze ręce się spotykały, a ja miałam wrażenie, że moje wewnętrzne lomi nasionko porusza się podekscytowane i zaczyna wypuszczać pierwszy kiełek, a z każdym kolejnym dotykiem kiełek wzrastał w siłę.
Nie miała znaczenia technika, ani podpatrywanie nowych ruchów jakie robi Susan. Zupełnie nie o to chodziło… Poza tym Susan nigdy nie pokazywała żadnych magicznych masażowych trików, a początkowo myślałam, że potrzebuję przecież wiedzieć więcej i widzieć… Z czasem zaczęłam rozumieć i przyjmować spotkania z nią nie logiką, a sercem.
W dotyku działo się najwięcej. W mowie ciała największe księgi świata zapisane. Więc patrzyłam na Susan. Podziwiałam jej ruchy. Oddychałam jej oddechem. Ustawiałam stopy tak jak ona ustawia. Poruszałam mięśniami odkrywając ich niezwykłą moc. Cała postawa Susan była wielką nauką. Im mniej mówiła, tym więcej mogłam się od niej nauczyć.
Do dziś, kiedy pojawiają się gorsze dni, kiedy czasem brakuje siły, albo staję przed nowymi wyzwaniami w masażu, zamykam oczy i widzę ją… I już wiem co zrobić, wiem w którą stronę poruszyć dłonią, wiem jak rozbujać biodra, wiem jak głęboki oddech wziąć, wiem kiedy się zatrzymać i być tylko w jednym tyni kawałku mięśnia…
Na przestrzeni lat moje lomi nasionko wydało obfite plony i ciągle pojawiają się nowe. Czasem mam wrażenie, że zakwitam w trakcie masażu, po same końcówki loków i staję się jedną, wielką uzdrawiającą rośliną, która przynosi i mnie i masowanej osobie wszystko, czego na danym moment potrzebujemy… A nasionko takie sprytne, że lubi podróżować i często wskakuje również w serca moich uczniów, z którymi dzielę się czymś więcej niż samą techniką ;-).
Tak. To była miłość od pierwszego lomi dotyku. Od pierwszego lomi oddechu. Od pierwszego lomi kroku.

[Obrazek na zamówienie Kawuli, w wykonaniu Karoliny 'Ilustratiks’ Czerwińskiej]

Słuchaj podcastu na ulubionej platformie

Kawula masaż Lomi Lomi

Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula...

Wierzę, że empatyczny dotyk i masaż, budzi do życia oraz zbliża ludzi.

Poruszyło Cię?

Wirtualne cappucino

Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino.
Z przyjemnością dam się zaprosić.

Nie przegap kolejnych wpisów!

Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!