To był przedziwny środkowo-majowy weekend. W sumie już powinnam się przyzwyczaić do tej dziwności mojego życia i tego, że jedyne czego się mogę spodziewać to niespodziewanego… Trzy dni spędziłam dzieląc się swoją hawajską wiedzą z kobietą, która zdecydowała się nauczyć masażu Lomi Lomi Nui. Stanęłyśmy na swojej drodze nieprzypadkowym przypadkiem. Na dzień dobry dostałam od niej worek owoców, którymi się ostatnio intensywnie żywię i „list miłosny”, a w nim: Otwarcie się na strumień Miłości, Radości. Swobodne przyjmowanie i dawanie Miłości. Zaufanie. Nadzieja. Wiara. Otwarcie się na nowe możliwości i swobodny przepływ energii. Twórczość, wyrażanie siebie. Odwaga by podejmować nowe wyzwania.
Weekend przywitał mnie zatem deszczem obfitości, przeplatanym prawdziwym deszczem, spektaklem chmurnym na niebie, tęczowymi refleksami w moim mieszkaniu i spotkaniem dwóch fajnych kobiet, które były z sobą tak jak umiały najpiękniej przekazując sobie skarby dłoni i serc. Mogłam się zatem spodziewać, że koniec będzie podobny… Cóż. Było jeszcze lepiej, bo zamiast samotnej włóczęgi po trójmiejskich lasach w poszukiwaniu miejsc mocy, które wiedziałam, że gdzieś w Gdyni są pochowane, wylądowałam w magicznym samochodzie pana Eugeniusza Lecieja, bioenergoterapeuty i prezesa gdyńskiego Stowarzyszenia Badań Kamiennych Kręgów, który zabrał mnie w podróż (wywiad z nim już na Aloha Świat był). I miałam momentami wrażenie, że przekraczamy granice nie tylko dzielnic Gdyni, ale i światów, które chyba do końca życia pozostaną dla mnie tajemnicą, przed którą mogę się jedynie z pokorą pokłonić, bo próżno je zbadać przy pomocy szkiełka i oka. Jedynym kompasem serce…
Tajemniczy splot wydarzeń połączył na parę godzin mnie i pana Eugeniusza. Umówiliśmy się w niedzielne późne popołudnie. Każde z nas już trochę zmęczone intensywnością weekendu wypełnionego pracą, ale jeszcze znalazły się siły na wspólny spacer ścieżkami magii, energii i mocy. Czekałam w umówionym miejscu, moknąc, zastanawiając się z kim przyjdzie mi spędzić resztę dnia i czy dam radę się skupić na wycieczce, bo mój ból głowy zapowiadał, że tak szybko nigdzie się nie wybiera… Podjechał powóz, kierowca do mnie zamachał, natychmiastowe rozpoznanie. Zapakowałam się na pokład, a moim towarzyszem został przesympatyczny mężczyzna, przy którym poczułam się jak z dawno niewidzianym, dobrym wujkiem gawędziarzem. Tak swobodnie i naturalnie jakbyśmy się znali. Ale to przecież wiadomo… Życie wie co dla mnie najlepsze i kogo ma mi sprowadzić by mi czas umilić, nawet jeśli znaczną część tego czasu poświęcam pracy… Pan Eugeniusz od razu wyczuł, że coś tam się dzieje w mojej głowie i stwierdził, że niestety, mogę się tak czuć, bo na słońcu kolejne wybuchy, a negatywna energia dociera do ziemi. Pocieszył, że może któreś z miejsc mocy przyniesie ulgę. I tak gawędząc o tym i owym dotarliśmy do pierwszego z trzech punktów naszej wycieczki, na Kamienną Górę, do połowy XIX wieku zwaną Gdyńską Górą. To twór polodowcowy wzbijający się na 52 m n.p.m. Wejść tu, to jak rozsiąść się w obszernej vipowskiej loży. Stąd rozciąga się widok na fragment portu, plażę, basen żeglarski, a kiedy pogodzie zechce się rozpieścić podglądającego można wypatrzeć Półwysep Helski. Po drugiej stronie barykady widok na centrum miasta oraz kilka dzielnic Gdyni, w tym Kępę Oksywską gdzie mieliśmy się udać w drugiej kolejności… Na samym szczycie postawiono wznoszący się na 25 metrów metalowy krzyż. Nocą oświetlony stanowi punkt orientacyjny dla wracających z morza żeglarzy.
Tyle razy tu wchodziłam uciekając przed tłumami turystów szalejących po gdyńskim nadmorskim deptaku. Taka mała oaza spokoju w centrum miasta dająca natychmiastowe ukojenie. Tej niedzieli jednak zamiast ulgi poczułam się jeszcze gorzej. Ból głowy postanowił przygnieść moją czaszkę… No a miało być tak pięknie i co? Z odpowiedzią przyszedł pan Eugeniusz i jego wahadło uniwersalne, które szybko wskazało, że energia Kamiennej Góry negatywna, a kolor wibracji poniżej czarnego. Niestety, jak się okazuje wybuchy mające miejsce na słońcu potrafią całkiem poważnie namieszać w energetyce ziemi i tym, co na niej żyje… Nie tracąc nadziei na pozytywne doładowanie mocą, ruszyliśmy na Kępę Oksywską. Może tam…
Po drodze usłyszałam parę opowieści jak to dziecięciem będąc pan Eugeniusz szalał po terenach oksywskich i nie raz napotykał na kamienne kręgi. Teraz pewnie próżno szukać tam czegokolwiek. Cały teren należy do jednostki wojskowej. I jak się okazało, mój przewodnik niedzielnej wycieczki mógł swobodnie po nim chodzić. Jako pracownik w gdyńskim porcie wojennym, wydziału uzbrojenia penetrował plac w poszukiwaniu magii z dzieciństwa. Obecnie nic oprócz wspomnień już tam nie zostało, za to kawałeczek dalej, znajduje się uroczy kościółek pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, a przy nim mały, parafialny cmentarz…
W zarysie historyczno-statystycznym z 1928 roku można przeczytać taki zapis: „Parafię założyli książęta polscy, względnie pomorscy, krótko po wprowadzeniu wiary. W roku 1253 ustalił biskup Wolimir granice parafii, obejmujące oprócz całej Kępy Oksywskiej, a także miejscowości Gdynię, Witomin i Redłowo. Ten stan rzeczy dotrwał aż do naszych czasów. Parafia oksywska, dawniej jedna z największych, zmalała w ciągu ostatnich 15 lat skutkiem oddzielenia kościoła filialnego w Chyloni w doku 1913, dalej przez założenie osobnych kuracji w Pierwoszynie w 1915 r. i w Gdyni 1926 r. Kościół obecny, murowany z wierzą, nie wiadomo kiedy zbudowany, odrestaurowany gruntownie w latach 1925-27. W 1583 roku był konsekrowany. Tytuł kościoła św. Michała Archanioła, dowodnie już w doku 1583, jednakże w roku 1253 była patronką Matka Boska”.
Oksywie po raz pierwszy wymieniane jest w dokumentach z 1209 roku, a cmentarz to najstarsze miejsce wiecznego spoczynku Gdyni. I jako laik w sprawach energii, naprawdę czułam coś niezwykłego w tym miejscu… Jakby każdy atom opowiadał jakąś historię tego, co było, jest, będzie. Że wszystko wyłania się z JEDNEGO i do niego powraca, że i ja przeminę, że nie ma czego żałować, że życie toczy się swoim rytmem, a moim zadaniem jest z niego dobrze skorzystać. Kojąca mgiełka osiadła na moim sercu przynosząc jeszcze więcej spokoju i… dobrotliwie zabierając ból głowy…
Oksywie znajduje się kilka kilometrów od centrum Gdyni, a miałam wrażenie, że wjechaliśmy do zupełnie innego miasteczka. Od razu zaskoczył mnie spokój tego miejsca i… im bliżej kościółka tym głowa bardziej się uspakajała. Początkowo nie chciałam zapeszać, że przeszło całkiem. Przyglądałam się sobie uważnie jednocześnie chłonąc niezwykłą atmosferę m
iejsca. Czułam się jakby ktoś otulił mnie puchatą watą, która wchłaniała w siebie wszystko, to, co mi nie służy. Zerknęłam na pana Eugeniusza, mogę przysiąc, że rysy jego twarzy złagodniały… Wyciągnął potajemnie wahadło, żeby nie wzburzać zbytniej sensacji. Namierzyliśmy się wzrokiem… Wibracja miejsca zdecydowanie wysoka, a kolor z ultrafioletu przeszedł w biały. Nie chciało się nam do siebie nic mówić. W ciszy obeszliśmy kościół dookoła, a potem na chwilkę w środku przysiedliśmy… Każdy w swoim sercu odmówiło modlitwę. Każdy dostał to, czego na ten moment potrzebował najbardziej… I choć nie jestem gościem w kościołach to ten zrobił na mnie milczące wrażenie. Tuż przed mszą… trochę osób się już zebrało. Ksiądz w konfesjonale czytał pismo święte. Nie widziałam jego twarzy, jedynie dłonie co chwilę przewracające stroniczki. Było w tym geście coś tak zwykłego, że aż mistycznego… Na chwilę zamknęłam oczy, pozwoliłam by to miejsce do mnie mówiło, by dało to, czym się chce ze mną podzielić, by przyjęło moją wdzięczność. Pożegnaliśmy się z Oksywską Kępą by ruszyć na Święte Góry Trójmiasta.
iejsca. Czułam się jakby ktoś otulił mnie puchatą watą, która wchłaniała w siebie wszystko, to, co mi nie służy. Zerknęłam na pana Eugeniusza, mogę przysiąc, że rysy jego twarzy złagodniały… Wyciągnął potajemnie wahadło, żeby nie wzburzać zbytniej sensacji. Namierzyliśmy się wzrokiem… Wibracja miejsca zdecydowanie wysoka, a kolor z ultrafioletu przeszedł w biały. Nie chciało się nam do siebie nic mówić. W ciszy obeszliśmy kościół dookoła, a potem na chwilkę w środku przysiedliśmy… Każdy w swoim sercu odmówiło modlitwę. Każdy dostał to, czego na ten moment potrzebował najbardziej… I choć nie jestem gościem w kościołach to ten zrobił na mnie milczące wrażenie. Tuż przed mszą… trochę osób się już zebrało. Ksiądz w konfesjonale czytał pismo święte. Nie widziałam jego twarzy, jedynie dłonie co chwilę przewracające stroniczki. Było w tym geście coś tak zwykłego, że aż mistycznego… Na chwilę zamknęłam oczy, pozwoliłam by to miejsce do mnie mówiło, by dało to, czym się chce ze mną podzielić, by przyjęło moją wdzięczność. Pożegnaliśmy się z Oksywską Kępą by ruszyć na Święte Góry Trójmiasta.
Myślałam, że jako osoba, która już trochę schodziła trójmiejski park krajobrazowy, przeszła na swych nogach masę kilometrów poznałam już co smaczniejsze zakamarki… Dostałam pstryczka w nos od Matki Natury, bo oto okazało się, że tuż przy ścieżynce, którą nie raz z lasu na główną ulicę wychodziłam, znajduje się skarb energetyczny, pradawne miejsce mocy, Góra św. Mikołaja, na której można podładować wewnętrzne akumulatory. Spokojnie sobie odpoczywa w dzielnicy Leszczynki, bliziuteńko ul. Morskiej, jednej z głównych ulic Gdyni. Wchodząc na Górę czułam się trochę jak Alicja z krainy czarów, tylko moim białym królikiem był pan Eugeniusz, snujący opowieści o kamiennych kręgach… Tuż przed samą Górą pogoda zlitowała się nad nami i… zza chmur wyszło słońce malując bajeczne refleksy w kroplach deszczu spoczywających na liściach… Wyglądało to tak jakby niebo na chwilę się rozstąpiło wypuszczając łaskawie słońce by to wskazało nam drogę między drzewami… Im głębiej w las, tym spokojniej, soczystość zieleni przenikała do ciała odżywiając, lecząc, kojąc to, co wzburzone. Mnogość odcieni oszałamiała… I chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać to, co natura ma do zaoferowania. Pytanie czy chcę zobaczyć. Pytanie czy chcę poczuć. Pytanie czy chcę za to podziękować. Tak, tak, tak.
Ufnie szłam za swoim przewodnikiem. W końcu wyszliśmy na Górę i placyk gdzie mieściła się dawna kapliczka św. Mikołaja. Właśnie tu pan Eugeniusz znalazł mocny punkt energetyczny. I tu króluje wibracja ultrafioletu. Wzgórze mogli wykorzystywać przedstawiciele kultury łużyckiej związanej z Celtami. Na szczycie Świętej Góry w ok. 1770 roku ustawiono kapliczkę poświęconą św. Mikołajowi, patronowi żeglarzy. Obok znajdowała się stara studnia z wodą, która podobno miała uzdrawiające właściwości. Niestety, w połowie XIX wieku sama kapliczka uległa zniszczeniu przez nadmorskie sztormy. Dopiero przed dziesięciu laty ustawiono w dawnym miejscu mocy małe kamienne kapliczki z obrazkami oraz krzyże na powrót czyniąc szczyt Świętej Góry miejscem kultu religijnego i spokojnej medytacji. W jednej z kamiennych kapliczek znajduje się tajemniczy napis: Gdy kult Świętej Góry wróci, miasto się nawróci.
Usiedliśmy na ławce. Chwila w ciszy, a potem rozpoczęliśmy dalsze rozmowy o sprawach ważnych i mniej ważnych. Uwielbiam tak na chwilę schować się życiu, zniknąć w zieleni lasu, dać się pochłonąć, porwać korzeniom w głąb ziemi, zaszumieć z liśćmi hen wysoko, posłuchać jak rośnie trawa, jak chmury na niebie płyną w sobie tylko znanym kierunku. Na chwilę zjawiła się para z małym pieskiem. Zwierzak nerwowo kręcił się od kapliczki do kapliczki, jakby nie wiedząc co z sobą począć i gdzie na chwilę przystanąć. Czyżby coś wyczuwał co dla ludzkich nosów pozostawało niedostępne? Kiedy zostaliśmy sami, jakby znikąd pojawił się sporych rozmiarów ślimak winniczek. Tak długich rogów ślimaczych jeszcze nie widziałam… Biedaczek miał do pokonania spory dystans pod górę, ale się nie poddawał, widać i jemu chwila medytacji przy kapliczce potrzeba była.
I dziś nie jestem w stanie powiedzieć jak to wszystko działa… Dlaczego w jednym miejscu czuję się słabiej, a w innym wszelki ból mija, a w kolejnym powraca. Usiłowałam rozumowo, pan Eugeniusz coś tłumaczył, ale i dla niego wiele spraw pozostanie do końca tajemnicą i chyba dlatego tak bardzo fascynują go kamienne kręgi. Czasem tajemnica dobrze jeśli pozostanie tajemnicą. Czasem warto porzucić zadawanie pytań w imię zwykłego bycia i chłonięcia atmosfery danego miejsca, bo uparcie szukając odpowiedzi można przegapić magię rozgrywającą się przed oczami… Wystarczy być i czuć. Reszta przyjdzie sama w odpowiednim momencie.
Po niedzielnej eskapadzie wracałam do domu trzema różnymi środkami komunikacji miejskiej, choć mogłabym jednym… Widać miałam zatoczyć większe koło akurat dziś, w kończącej się intensywności niedzieli… Mój przewodnik odjechał do czekających na niego pacjentów, a mnie pozostała samotna podróż, która momentami wyglądała bardzo absurdalnie… Miałam wrażenie, że wracam z dalekiego kraju, jakby prosto z kart baśni napisanej przez samo życie. Może nawet takiej z tysiąca i jednej nocy… W dodatku rozgrywającej się w sercu Gdyni, tuż przed moimi oczami…
PS Kilka faktów historycznych nikomu nie zaszkodzi, a że ostatnio poznałam fragment mózgu człeka zafascynowanego historią, to próbuję ogarnąć temat i mój mózg stymulować… 🙂