To, że ze mnie zwariowana kobieta już wiem, że spontaniczna też, ale że odważna… No to ciągle się tego o sobie uczę i funduję sobie różnego rodzaju „rozrywki”, dzięki którym później okazuje się, że znowu pokonałam w sobie coś co związywało mi ciało od środka kolczastym lękiem i nie pozwalało iść dalej… I wcale nie planuję tych wyzwań stawiać sobie pod moim uroczym nosem. Nie, one jakoś tak same się pchają, więc się z nimi nie kłócę. I czasem z naprawdę mocno bijącym sercem ruszam w otchłań nowego. Dosłownie i w przenośni.
Kiedy mieszkałam jeszcze w Gdyni, wyruszyłam w małą podróż. W pięć godzin mogłabym dotrzeć do jakiegoś miłego i ciepłego miejsca w Europie, usiąść na miłej i ciepłej plaży i obserwować miłe i ciepłe fale. No mogłabym, ale wylądowałam w polskiej szerokości geograficznej. Pogoda mało zachęcająca do czegokolwiek, ale ogólnie miało być miło i ciepło… A, że miałam do turnieju stanąć by pokonać jeden z moich lęków to wiedziałam, że może być różnie, więc lancę stawiam na baczność, zbroję poleruję tak na wszelki wypadek gdyby wróg okazał się groźniejszy niż to, co miało być z założenia bardzo miłe i bardzo ciepłe i bardzo relaksujące.
Trochę nieufna, ale w końcu z własnej, nieprzymuszonej woli, ruszyłam do Szczecina na sesję floatingu.
Gdynia-Szczecin. Gubię się czasowi w lasach, które pochłaniają pociąg, wszystkich pasażerów, w tym Rycerkę Agnieszkę i przy okazji wszelki zasięg mojego telefonu komórkowego. I jakoś tak w tej otchłani bezczasowej szybko zapominam, że wstałam o 4 rano i że nowe miasto już wita mnie nieśmiałym słońcem. Z lekka zaspana wysiadam i badam nowy teren. Ludzie. Rzeka. Kładka. Tramwaje. O, tam mam się znaleźć. Czekam na metalową maszynę numer 6. Podjeżdża i kulturalnie głos ze środka informuje mnie, faktycznie weszłam do szóstki. Jadę 7 minut. Wysiadam. Kieruję się zgodnie ze wcześniej przesłanymi mi wskazówkami. Wędruję schodami w górę, mijam teatr, skręcam w jedną uliczkę, potem w drugą, gdzieś po drodze pytam miłą panią, która wysiadła z miłego samochodu, z miłą poranną kawą na wynos w dłoni czy dobrze idę. Mówi, że tak, więc po minucie ląduję na Parkowej 5A/1 w gabinecie Floatspa. Od progu wita mnie uśmiechnięta właścicielka Joanna Soszka. Umówiłam się z nią na krótką rozmowę i sesję floatingu, która zresetowała mój mózg i posłała wszelkie myśli w przestworza kosmosu i chyba do dziś tam unoszą się zaskoczone, że wcale nie chcą wracać. A mnie ich jakoś nie jest szkoda, więc je tam zostawiam, a sama dziwię się, że zbroja i lanca nie przydały się na nic, choć świadomość, że są tuż obok dodawały mi odwagi. Z turnieju wyszłam zwycięsko, bez żadnej rany, trochę oszołomiona i zaskoczona własnym życiem wewnętrznym. Ale od początku…
Ot, kilka miesięcy wcześniej wpadła w moje ręce ulotka szczecińskiego Floatspa, akurat kilka tygodni po tym, jak sobie zażyczyłam przeżyć wodne doświadczenie nieważkości. Oglądałam gdzieś program o różnych formach terapii alternatywnych i jedną z nich był floating (unoszenie się na wodzie). Rzuciłam wtedy do Wszechświata informację, że w takim razie ja poproszę. Zaszumiało, zadźwięczało, zakotłowało się w kosmosie i… tak się stało. Kiedy nastał ten moment pełna ciekawości, ale też lekkich obaw, stanęłam naga przed wielką białą wanną-kapsułą, wyglądającą jak futurystyczny pojazd, w niej słonawo-gorzkawa woda, która miała mnie utrzymywać na powierzchni w stanie zbliżonym do nieważkości.
I choć bałam się ciemności. Weszłam do kapsuły. I choć nie umiałam pływać. Weszłam do kapsuły. I choć bałam się zamkniętej przestrzeni. Weszłam do kapsuły.
W każdej chwili mogłam wyjść, otworzyć pokrywę, a pływać nie trzeba umieć nic a nic, wystarczy położyć się na wodzie i… po prostu sobie na niej leżeć i być. Woda ciepła. Ciemność otula z każdej strony. Zero bodźców dźwiękowych dochodzących z zewnątrz. Byłam tylko ja i moje ciało. Ja i mój umysł. Ja i przestrzeń, która nagle stanęła przede mną otworem, choć byłam przecież zamknięta. Badam moje ciało. Świadomym oddechem docieram do każdego zakamarka i z zaskoczeniem odkrywam, jak ciężką mam głową, jak silne są mięśnie, które ją trzymają i bardzo nie chcą puścić swoich napięć. Jakby struny trzymające mój kark chciały mnie przekonać, że one muszą tak się spinać i to nic, że mogą się rozluźnić, bo one jakoś tej wodzie nie ufają. Ejże, kochani… Przecież tu tak ciepło i miło, szkoda enerdżi na ten wysiłek, odpocznijcie sobie chłopaki, dajcie na luz, no… już… O… Super, zuch załoga! Chwalę moje ciało i wędruję dalej w poszukiwaniu kolejnych napięć i znajduję. W oczach. Mam wrażenie, że zniknęłam już cała, a na powierzchni wody unoszą się dwie kulki, które dryfują same nie wiedząc gdzie i po co. Zbliżam się do nich świadomością, czule przemawiam, głaszczę głębokim oddechem i oczy łagodnie znikają. Zostaje jedynie oddech, który unosi się w przestworzach i rozprzestrzenia się tak bardzo, że sam zaskoczony jest swoim zasięgiem.
I błogość. I spokój. I bycie.
Aż tu nagle wyskakuje potwór, który przyczajony w ciemnym zaułku umysłu czekał. Drań! Złapał mnie! Aaaaa! Ratunku! Nie mam możliwości sięgnąć po lancę ni zbroję i taka naga unosząca się na wodzie walczę z myślą, że jestem zamknięta, że umieram, że się uduszę, że nie mogę nic zrobić, że… No po prostu zaatakował mnie potwór zwany paniką. I nagle zapomniałam o całej błogości i tym unoszeniu się ciepłym na wodzie, a mój spokojny oddech zmieszał się z odorem lęku. Chwilę miotałam się jak ryba złapana w sieć. Czuję się zniewolona, ograniczona, chcę wyjść, tak bardzo chcę wyjść. Zapalam małe światełko w kapsule, uchylam delikatnie wieczko, uspakajam oddech… I po chwili śmieję się do siebie, że tak dałam się wciągnąć w tę grę znudzonego błogością umysłu. Opadam na wodzie spokojnie. Znowu znikam. Tracę swoje ciało. Oddaję je z radością nieograniczonej przestrzeni, która się otwiera we mnie, mimo że ja przecież w zamknięciu.
I znowu mi błogo. I znowu spokój. I znowu bycie.
I wtedy pojawia się spokojna muzyka, która łagodnie zabiera mnie do ciała, do kapsuły, do Floatspa, do tego co na zewnątrz. Oddycham głęboko. Moja godzinna sesja dobiegła końca. I choć trwała krótko, to wydarzeń tyle, który mógłby pomieścić w sobie cały miesiąc. Wychodzę z kapsuły. Spłukuję pod prysznicem sól i delektuję się rozluźnionym ciałem. I choć sesja dopiero co się skończyła, to dla mnie właśnie się zaczęła…
Wychodzę do właścicielki, która zaprasza mnie do przytulnego pokoju na kubek zielonej herbaty. Powoli dochodzę do siebie. Całe ciało drży, pulsuje, wibruje. Ma do tego prawo, w końcu wróciło z długiej podróży, właśnie tworzą się w nim nowe ścieżki. Pozwalam mu na to. Oddycham. Kiedy dochodzę do siebie korzystam jeszcze z masażu głowy. I ponownie znikam w troskliwych i uważnych dłoniach masażystki Krystyny Smolińskiej, która dotykiem zdaje się mówić mojej głowie, że naprawdę nie ma powodu żeby się tak napinać…
W Floatspa uciekam czasowi, który wcale nie ma mi tego za złe. Mam wrażenie, że wpadam w czarną dziurę i budzę się dopiero następnego dnia na swoim posłaniu myśląc, że cały piątek był jedynie niezwykłym snem. Szybko jednak wracam do rzeczywistości. Bilety w moim portfelu mówią, że to nie był sen i naprawdę byłam w Szczecinie. Siadam do biurka, odnajduję mój dyktafon. On też potwierdza nagraniami, że faktycznie rozmawiałam z panią Joanną i całkiem miło spędziłyśmy czas. No a skoro to jednak nie był sen, stwierdzam, że warto podzielić się swoim doświadczeniem. Oddycham. Zaczynam pisać choć tego nie da się w pełni opisać i jest tak indywidualną sprawą jak preferencje żywieniowe. To jakby opisywać jak smakuje mango komuś kto nigdy go nie kosztował. Tego można jedynie doświadczyć.
Floating, ale że o co chodzi?
Floating jest zabiegiem hydroterapeutycznym, podczas którego całe ciało zanurzone jest w wodzie o temperaturze kojąco wpływającej na człowieka (35,5°C), przynosi efekt zmniejszenia bólu, normalizacji ciśnienia i tętna, poprawy krążenia obwodowego, odprężenia mięśni oraz przyspieszenia metabolizmu. Czas trwania terapii: 60 min. lub dłużej. Sesje odbywają się w nowoczesnych kapsułach o lekkiej, dźwiękoszczelnej konstrukcji. W tym unikalnym środowisku dochodzi do uzdrowień na wielu płaszczyznach, nie tylko tym fizycznym. Regularne kąpiele z naturalnie wydobywaną solą Epsom mają działanie relaksujące i rozluźniające, i również mają zbawienne skutki dla ciała. Udowodniono także, że magnez i siarczany są lepiej wchłaniane przez skórę w siarczanie magnezu (sól Epsom), niż przez przewód pokarmowy.
Właścicielka Floatspa Joanna Soszka w rozmowie przy zielonej herbacie, wspomina swoje doświadczenia z floatingiem. Mieszkała kilka lat w Londynie, wykonywała zupełnie inny zawód i była już tak zestresowana, że nie wiedziała jak może sobie pomóc. Ale szukała i znalazła ośrodek floatingu. Weszła, doświadczyła, wyszła i wiedziała, że to jest to, i chce otworzyć taki gabinet w Szczecinie.
Pani Joanna stwierdza: – Ludzie najczęściej czekają zbyt długo zanim zdecydują się na jakąkolwiek formę odpoczynku, a żeby przyjść chociażby na masaż często motywuje ich jedynie ból. I tak samo z sesjami floatingu. Klienci na sesje często wpadają do nas na ostatnią minutę i raczej myślą o efektach fizycznych zapominając, że mają jeszcze psychikę i duszę…
W Polsce ogólnie różnego rodzaju terapie naturalne nie spotykają się jeszcze z takim przyjęciem jak na Zachodzie. Najczęściej opowiadam klientom o działaniu typowo fizyczno-relaksacyjnym bo jednak jako społeczeństwo wolimy wydać pieniądze na ciuch czy jakiś gadżet, coś materialnego niż pójść na dobry masaż. A kto wie po co przychodzi na taką sesję, temu nie trzeba tłumaczyć niczego, bo wyciągnie z niej wszystko to czego potrzebuje najbardziej i wróci, bo dla niego to będzie jak mycie zębów, po prostu dbanie o siebie. Większość ludzi traktuje floating jako fizjoterapię czy relaks, ale są takie osoby, które wyciągają z tego naprawdę dużo więcej na różnych poziomach. Naszymi klientami są chociażby jogini, którzy przychodzą tu medytować. To idealne warunki, żeby usłyszeć swoją duszę i z nią pogadać.
PS2 Zdjęcia udostępnione przez gabinet Floatspa. Materiał nie jest sponsorowany, a gabinet nie miał żadnego wpływu na słowa jakie tu zamieściłam.