Obcięli jej skrzydła. Maczetą słów. Przypalili rany wrogim ogniem. By nie odrosły. Na straży postawili czarnego, rozpalonego złością smoka. Natychmiast zjadał najdrobniejszy przejaw wolności.
– Nie po to masz nogi, by latać.
– Gdzie startujesz z tymi swoimi pomysłami, przecież sama sobie nie poradzisz.
– Zejdź na ziemię, ogarnij się.
– Beze mnie jesteś nikim.
Słuchała. Kuliła się. Słowa wnikały w mięśnie. Układały się w nich warstwa po warstwie tworząc okazały kanion. Nikt nie chciał nim wędrować.
A blizny płakały. Do środka ciała. Płynęły równolegle z żyłami, które toczyły czarną, gęstą krew. Mało w niej było tlenu.
Kiedy tej, której obcięto skrzydła przychodzi do mnie, nie potrafi powiedzieć skąd znalazła siłę by umówić spotkanie. Nie pamięta też dokładnie gdzie się o mnie dowiedziała. W ogóle mało pamięta. Słabo śpi. Szybko się męczy. Nie, nic ją w zasadzie nie boli fizycznie. W ogóle mało czuje. Nie wie co lubi, a czego nie. Je bo musi, choć wolałaby już nic nie musieć. Nie wie tak do końca dlaczego przyszła. Już nie ma siły. Możliwe, że potrzebuje trochę poleżeć. Ale nie jest pewna…
W chwili kiedy kładzie się na ciepłym stole do masażu zaczyna płakać. Przeprasza mnie. Przecież już dawno zapomniała jak się płacze… Masuję. Ona szlocha. Masuję. Jej ciało drży. Masuję i mruczę. Bo czasem trzeba ciału zanucić by poczuło się bezpieczne i zaufało. Masuję. Ona płacze. Jej ciało drży. Mruczę i się wzruszam. W połowie masażu dostaję milczące pozwolenie wejścia na teren wyhodowanego wzdłuż kręgosłupa kanionu. Smok odleciał. Moje dłonie gładzą skały.
Nie, to nie jest historia wielkiego happy endu. To opowieść o rozpoczętej wędrówce, kobiety, która podjęła decyzję o wyruszeniu. Po nowe skrzydła. Przychodzi do mnie już od trzech miesięcy. Kanion kruszeje. Ona płacze trochę mniej. Czuje dużo więcej… Wczoraj na starej bliźnie wyrosło pierwsze pióro… Nikt go nie wyrwał. Smok nie wrócił.
Są takie sesje masażu, po których potrzebuję… Oddechu. Zrozumienia sytuacji. Przypomnienia sobie, że mimo wszystko to też jest okej. Czasem chciałabym pójść do kogoś na superwizję. Usiąść i opowiedzieć o tym, jak różnych emocji doświadczają moi klienci i że czasem kawałek dłużej niosę je z sobą, choć wiem, że nie są moje przecież. Siadam wtedy sama z sobą. Otwieram szeroko okna, chodzę po pokoju, sapię jak lokomotywa, robi mi się zimno, chodzę dalej, robi się jeszcze zimniej. Chłód trzęsie moim ciałem i zabiera to, co ma być zabrane. Wraca spokój. Bo przecież każdy z nas ma możliwość przypomnienia sobie, sięgnięcia po siłę z brzucha, przegonienia smoka i wyhodowania nowych skrzydeł…
A blizny płakały. Do środka ciała. Płynęły równolegle z żyłami, które toczyły czarną, gęstą krew. Mało w niej było tlenu.
Kiedy tej, której obcięto skrzydła przychodzi do mnie, nie potrafi powiedzieć skąd znalazła siłę by umówić spotkanie. Nie pamięta też dokładnie gdzie się o mnie dowiedziała. W ogóle mało pamięta. Słabo śpi. Szybko się męczy. Nie, nic ją w zasadzie nie boli fizycznie. W ogóle mało czuje. Nie wie co lubi, a czego nie. Je bo musi, choć wolałaby już nic nie musieć. Nie wie tak do końca dlaczego przyszła. Już nie ma siły. Możliwe, że potrzebuje trochę poleżeć. Ale nie jest pewna…
W chwili kiedy kładzie się na ciepłym stole do masażu zaczyna płakać. Przeprasza mnie. Przecież już dawno zapomniała jak się płacze… Masuję. Ona szlocha. Masuję. Jej ciało drży. Masuję i mruczę. Bo czasem trzeba ciału zanucić by poczuło się bezpieczne i zaufało. Masuję. Ona płacze. Jej ciało drży. Mruczę i się wzruszam. W połowie masażu dostaję milczące pozwolenie wejścia na teren wyhodowanego wzdłuż kręgosłupa kanionu. Smok odleciał. Moje dłonie gładzą skały.
Nie, to nie jest historia wielkiego happy endu. To opowieść o rozpoczętej wędrówce, kobiety, która podjęła decyzję o wyruszeniu. Po nowe skrzydła. Przychodzi do mnie już od trzech miesięcy. Kanion kruszeje. Ona płacze trochę mniej. Czuje dużo więcej… Wczoraj na starej bliźnie wyrosło pierwsze pióro… Nikt go nie wyrwał. Smok nie wrócił.
Są takie sesje masażu, po których potrzebuję… Oddechu. Zrozumienia sytuacji. Przypomnienia sobie, że mimo wszystko to też jest okej. Czasem chciałabym pójść do kogoś na superwizję. Usiąść i opowiedzieć o tym, jak różnych emocji doświadczają moi klienci i że czasem kawałek dłużej niosę je z sobą, choć wiem, że nie są moje przecież. Siadam wtedy sama z sobą. Otwieram szeroko okna, chodzę po pokoju, sapię jak lokomotywa, robi mi się zimno, chodzę dalej, robi się jeszcze zimniej. Chłód trzęsie moim ciałem i zabiera to, co ma być zabrane. Wraca spokój. Bo przecież każdy z nas ma możliwość przypomnienia sobie, sięgnięcia po siłę z brzucha, przegonienia smoka i wyhodowania nowych skrzydeł…