Kiedy pracuje się nad jakimś projektem, nie zawsze wszystko pójdzie dobrze. A kiedy robi się coś zupełnie nowego, czego prawdopodobnie jeszcze nikt nie zrobił, a do tego nie ma się całego zaplecza finansowo-marketingowo-strategiczno-wszelkiego jak duże firmy czy fundacje, to zdecydowanie coś się schrzani. To normalne. Zrozumiałam to jakiś czas temu, co zdjęło ze mnie ogrom presji, a uwolniło tony radości i rewolucji żołądkowych spowodowanych ekscytacją.
Ostatnie dwa tygodnie pracowałam na kilku frontach, nad dużymi projektami: raport o dotyku w chorobie i film dokumentalny. Szalony czas, kreatywny, który wyciska mózg do granic energetycznych. W tym czasie odważyłam się wyjść ze znanego pola tak bardzo, że chyba jestem już na innym kontynencie. Nikt mi nie powie co mam robić, bo nikt nie zna całego planu, jaki siedzi w mojej głowie. Tyle klocków może się wykrzaczyć. Jak dziś na przykład. Wydawało mi się, że jadę do seniorów w Rumi znaną trasą, że dojadę zgodnie z planem, ale nie. Dwie drogi zamknięte, mój gps zgłupiał, a ja razem z nim. W końcu w akcie desperacji, zajechałam pod dworzec PKP i byłam już na tyle zestresowana jazdą, że chciałam zostawić samochód na parkingu i iść 2 km spacerem z przepełnionym pęcherzem. Tylko, że nie było wolnego miejsca. Za to panowie taksówkarze grupowo się mną zaopiekowali i jak zagubionemu dziecku, naprawdę życzliwie wszystko wyjaśnili oraz zapewnili, że sobie poradzę i jestem dzielna.
Dojechałam. Nie masowałam dziś za dużo. Ustalałam z dyrektorką datę premiery naszego filmu, zarys programu i odważne wizje na przyszłość. A potem przeszłam się po znajomych kątach domu. Przysiadłam tu i tam, potrzymałam za ręce, posłuchałam, przytuliłam, zostałam przytulona. Nie miałam siły na więcej, ale moje minimum, dla wielu, było jak maksimum moich możliwości i to nadal mnie mocno porusza.
Droga powrotna do domu była równie ekscytująca, ale mimo błądzenia, dojechałam w jednym kawałku, zadowolona z siebie, że nie porzuciłam samochodu po drodze i nie przyjechałam pociągiem, albo stopem. A były ku temu co najmniej dwie okazje 😉.
Ale wiecie co? Ten czwartek jest piękną metaforą robienia czegoś nowego, dużego i odważnego. Bo wiele rzeczy w projektach poszło nie tak, trzeba było z jakiejś koncepcji zrezygnować, coś uszczuplić, gdzieś nadpłacić, a w innym miejscu docisnąć na maksa. Ale w finale jest jeszcze piękniej. Doprowadziłam sprawy do momentu, w którym można coś pokazać szerszemu gronu (na tym nowym kontynencie, w przenośni, ale też dosłownie). Czy i jakie opinie spłyną, nie wiem. Zrobiłam wszystko na maksa, najlepiej jak umiem, a nawet sięgnęłam po takie kawałki mnie, które nie wiedziałam, że mam. Odczuwam dumę, ulgę i ciekawość co będzie dalej. Nawet jeśli to dalej nie oznacza, tego, jak to wygląda w mojej głowie, wierzę, że będzie po drodze dużo wzruszeń i dobrej energii. Reszta w rękach ludzkiej wrażliwości.