Jednak najbliżej mi do siebie zwariowanej, z iskrą dziecka, które spadło z tęczy. Uwielbiam siebie właśnie taką. Otwartą na poznawanie nowego, bez lęku, bez myśli, że co będzie jeśli, próbującą wszystkiego co napotkają dłonie, usta, oczy, uszy.
Ostatnio tego dziecka we mnie coraz więcej, choć myślałam, że więcej to ja już byłam i mam za sobą, a teraz to taka ustatkowana i równiejsza jakaś się zrobiłam, może nawet z lekka nudna. A tu niespodzianka! Dzieciak przyczajony zaatakował i ma się świetnie, jeśli nie jeszcze lepiej. Taka się urodziłam i taka chyba zostanę.
A może to się nazywa kreatywność? Ona ma wiele barw… Moja przejawia się w szaleństwach (S)twórczych najczęściej. Kiedyś naszła mnie chęć wielka i siałam miłość, radość, motywację na małych karteczkach co to na nich pisze się listę zakupów, albo żeby czegoś nie zapomnieć. No to Kawula wypisała z 50 karteczek tęczowo-jednorożcowymi słowami, podała na końcu małym druczkiem jedynie swój adres mailowy i… powędrowała z tym wszystkim do Empiku. Podeszłam do półek z książkami, na czuja wybierałam tytuły i wkładałam do środka po jednej karteczce życząc by znalazca otrzymał dobre życzenia i choćby się uśmiechnął czytając. Sama zaś w podskokach wędrowałam sobie dalej, ciesząc się w duchu z dobrze wykonanej misji. Na efekty nie miałam długo czekać, bo maile posypały się soczyste. Podziękowania. Wzruszenia. Słowa nadziei i wdzięczności. Kilka osób poznałam w realu, cudne to były spotkania i do dziś się uśmiecham kiedy je wspominam.
Kreatywność domaga się też pokarmu w postaci dobrych wibracji. Coby nie zaniżać, nie dołkować, nie bawić się w ofiarę dostarczam jej codziennej porcji dobra w różnej postaci. Bo to łatwo tak uwiesić się na myśli zachmurzonej. Więc sobie poprzeczkę podnoszę i szukam kawałek dalej takiej, u której słonko zza chmur nieśmiało wygląda, albo biegnę do takiej całkiem słonecznej, która wyleguje się na plaży i podgląda opalonych ratowników. Albo piszę maile do takiej fajnej kobiety co to fajnego bloga prowadzi i się łapiemy za pozytywne myśli i nimi wymieniamy codziennie. A jak któraś wpada w dołek i twierdzi, że do niego słonko nie dociera, to albo stwierdzamy: dziś nie truję i każda radzi sobie sama z poziomem własnych endorfin a raczej jego brakiem, albo mailem mkną inspiracje ratunkowe, myśli promienne, plastelinowe ludki ulepione na potrzeby sytuacji albo owce z różowymi uszami pilnujące słów pozytywnych. I słońce wychodzi nawet w środku nocy. I słońce rozjaśnia zakurzone piwnice. I słońce przekazuje zalotne spojrzenia opalonym ratownikom ;-).
I co jakiś czas, w ramach podnoszenia wibracji zjawiają się w moim życiu pomocnicy. A to ludzie, a to magiczne stworzenia. Jednego już znacie. Jednorożca Klaudymoniusza XIX. No z tym różowym to różne rzeczy robimy, wygłupy najczęściej i jogowe wygibasy. Mój pies bardzo by chciał się z nim zapoznać i nie rozumie dlaczego akurat TA jedna zabawka nie należy do niego, skoro wszystkie inne tak, no ale takie życie, nie zawsze wszystko się dostaje, trzeba się cieszyć tym co się ma ;-). O czym to ja… Ach tak… Mieszka ze mną jeszcze miś Jonathan. On pilnuje pisarskiego posterunku, aktualnie siedzi na magicznym kiju, który stanie się niebawem rasowym podnoszaczem wibracji (prace trwają, niebawem raport z placu zabaw (S)twórczych). Jest jeszcze mała owca z różowymi uszami, która przyczepiła się do klawiatury i za nic nie chce się ruszyć. Już jej zapowiedziałam, że z Chin jedzie 50 kumpli i musi trochę miejsca zrobić, ale się tym zbytnio nie przejęła… I jest jeszcze owca duża, z dużymi oczami, które patrzą… To jest nabytek wibracyjny z dziś. Mocno się dziewczyna pchała to ją przygarnęłam. Jeszcze nie wiem do końca jaką ona tu misję ma do spełnienia, ale się zaaklimatyzowała i mówi, że nigdzie się stąd nie rusza. Obie owce czekają na imię, które to nada im rzeczona koleżanka z zaprzyjaźnionego bloga, z którą to wspomniane już pozytywne wibracje wymieniamy regularnie.
Bo wiecie, dobrze jest mieć takiego swojego człowieka, który nie truje, z którym fajnie pomnażać dobre wibracje. My się poznałyśmy tak magicznie prawdziwie, czasem nas coś gila w głowach, czasem maile śmigają jak szalone, czasem poważne w tonie i nawet mądrze całkiem, a czasem to prosto z kąpieli waniennej, a czasem z randki artystycznej [polecam książkę „Droga Artysty” Julii Cameron – tam więcej szalonych, kreatywnie wyzwalających pomysłów], a czasem z pościeli, a czasem z dna duszy.
Dziś mój dzieciak w sercu napotkał prawdziwego w wózku. Razem jechaliśmy tym samym autobusem I jakoś nie dało się powstrzymać i nie pozaczepiać siebie nawzajem… I wiecie co? Nagle okazało się, że dwie osoby, dwa dzieciaki, rozbawiły cały autobus gburów niemieckich goniących na sobotnie zakupy :-). I tak oto wszyscy z podniesionymi wibracjami ruszyli dalej w swoje światy…
Bo wiecie co? Fajnie tak nie dać się swoim własnym myślom. Świat wygląda wtedy zupełnie inaczej tak całkiem bez powodu.
A teraz oddalaDSCN5533m się ku moim owcom, bo ta z różowymi uszami coś zbyt mocno dyskutuje do tej nowej. Klaudymoniusz czeka na mnie na sofie z porcją różowych gum rozpuszczalnych o smaku truskawkowym. A Jonathan coś zaczął marudzić, że mu się robi niewygodnie na kiju magicznym i domaga się wytchnienia na biurku tuż pod pięknymi, czerwonymi różami… Więc sami widzicie, że jest co robić…
Niechaj MOC dobrych wibracji będzie z Wami!

Słuchaj podcastu na ulubionej platformie

Kawula masaż Lomi Lomi

Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula...

Wierzę, że empatyczny dotyk i masaż, budzi do życia oraz zbliża ludzi.

Poruszyło Cię?

Wirtualne cappucino

Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino.
Z przyjemnością dam się zaprosić.

Nie przegap kolejnych wpisów!

Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!