Utknęłam. Pod każdym względem. Przestało mi się chcieć. Przestało mi zależeć. Przestało się wszystko i utknęło. To nie jest miły stan. Mało wygodnie kiedy nie można się ruszyć, nie dlatego, że ciało nie pozwala. Nie. Umysł zasnął. Chrapał tak głośno, że nie docierał do mnie żaden inny dźwięk. Miarowe chrapanie. Odrętwienie. Totalna niechęć. Nie i koniec. Negowanie wszystkiego co może nakłonić do ruchu. Reagowanie złością. Prychanie kąśliwe. Powarkiwanie ostrzegawcze. Tabliczka wywieszona: Nie podchodzić, tu Kawula utknęła.
I zaczęłam szukać na zewnątrz. Inspiracji. Motywacji. Chęci. Nadziei. Czegoś co wyciągnie z utkniętego punktu. Im bardziej szukałam, tym bardziej pogłębiał się mój stan. Nie i koniec. Dość. Chcę tu sobie być utknięta i tak cierpieć w samotności. Trochę spanikowałam, bo naprawdę nic nie pomagało. Żadna technika, żaden ruch ani jego brak, żadne słowa, żaden człowiek, żadna idea. Nic. Zaczęłam się wkurzać, zaczęłam krzyczeć, zaczęłam płakać, zaczęłam kląć, zaczęłam wyrzekać się, zaczęłam negować. Karmiłam negatywizmem całą siebie. Wielka oświecona nauka poszła w las. Pozwoliłam jej odejść, a nawet ją przegoniłam w cholerę bo żaden z niej pożytek w takim utknięciu.
Przestałam w końcu szukać. Zmęczyłam się. Chciałam tylko spać. Chciałam, ale nie mogłam. Ciało umęczone. Umysł umęczony. Dusza nie wiem, bo przestałam ją słyszeć. Ostatnich kilka miesięcy mogę powiedzieć, że są jednymi z najszczęśliwszych w moim życiu, ale za razem trudnych. Co poukładam swoje klocki, przychodzi codzienność i robi rozpierduchę. Układam i znowu to samo. Zmiana planów, reorganizacja, remonty. I czuję się w tym obserwowana, co zrobi teraz Kawula? Jak sobie tym razem poradzi? No nie poradzi sobie wcale bo jest utknięta i nie wie co robić i jej się nie chce robić i jej nie zależy na niczym i foch na cały świat jest jej największym przyjacielem. Czuję się obserwowana przez samą siebie. Stoję w centrum utknięcia i życiowych zmian i patrzę na siebie. Widzę swoje niechcenie, konsternację, pogubienie, rozżalenie i haczyki negatywnych myśli. I nagle trach! Zaczynam się śmiać… Dałam się nabrać, po raz kolejny wpadłam by utknąć. Na własne życzenie. A skoro na własne, to również na własne życzenie mogę się odetkać i ruszyć dalej! Co za ulga!
Zakładam nowe kolorowe buty i idę na spacer w poszukiwaniu kamieni, na których niedługo zacznę malować kawulowe tajne znaki. Inspiracja wpadła na kawę i dałam się przekonać, że nowa sztuka będzie dla mnie fajną odskocznią od utknięcia. Sięgam po długopis i wypisuję kartkę do nieznajomej mi osoby, z którą mam kontakt jedynie pocztówkowy. Opisuję mój mały cud. Czekam na cud zwrotny (cudów do opisania 101, dotychczas zaliczone 3). Spaceruję i słucham wywiadu z pisarzem podróżnikiem. Wzruszam się bo mam wrażenie, że dziś mówi specjalnie do mnie. I znowu mi głupio, że tak się użalałam nad sobą. Zapisuję się na bardzo intensywny kurs niemieckiego (szykuje się przednia zabawa…). Kupuję dla mojego szczeniaka nowe zabawki. Gotuję obiad. Układam nową playlistę z muzyką do masażu. Kończę książkę, którą już dawno temu powinnam skończyć, ale ponieważ byłam utknięta dość długo miałam to gdzieś. Zjadam jabłko i gruszkę. Dostaję centa na szczęście w polskim sklepie. Kupuję marcowe Zwierciadło tamże i musztardę sarepską. Piszę maile odwołujące mój przyjazd do Polski. Otwieram szeroko okna i wpuszczam słońce do pokoju. Rozwieszam pranie na linkach. Jem cukierki i popijam cappuccino. Kupuję kilka par majtek i skarpetki sportowe. Składam mojego pierwszego ebooka całkiem sama, no z pomocą angielskiej instrukcji miłej pani na youtube. Zapisuję nowe pomysły, które spływają w czasie spaceru, kiedy rzeczonych kamieni poszłam szukać…
I nagle w jednej sekundzie już nie jestem utknięta, a każda jedna myśl, która była przeszkodą staje się nową możliwością, światełkiem w tunelu do którego idę w moich nowych tęczowych butach sportowych. I śmieję się, z tego mojego utknięcia i że tak sobie w nim negatywnie tkwić życzyłam.
Czasem po prostu tak jest. Nie ma światła. Nie ma radości. Nie ma jasnej strony mocy. (to znaczy jest, ale jakoś nagle tego nie widać…). Jest tylko dziura w której się po prostu chce być i użalać trochę nad sobą. Tak miałam. Trwało to dość długo, wystarczająco by odkryć, że skoro już w dziurze jestem to się położę i odpocznę. I nie będę robić nic. I bez wyrzutów pomarudzę, zaprzestanę moich ulubionych aktywności fizycznych, zjem masę słodkości, zapiję coca colą i będę miała w tym przyjemność a nie wyrzut. I kiedy tak się rozsiadłam w tym nicnierobieniu ono się nagle skończyło, ucięło, zniknęło. Coś wypchnęło mnie z ogromną siłą i prędkością w górę. Jakby strzelił we mnie piorun, który nie zabija a przynosi nowe informacje i zabiera mnie do nowego miejsca, które znowu tęczami i jednorożcami usłane. W tej jednej chwili zerknęłam na drzewa pokrywające się różowo-białymi kwiatami. Tydzień temu drzewa były utknięte. Gołe. Zero ruchu. Nic. Dziś wybuch. Czy drzewo wrzeszczało jak ja, że stoi w miejscu i kwiatów nie puszcza i że już by chciało? No nie. Drzewo sobie niemo stoi, jest i czeka. Na swój czas. Zabawne, że tylko człowiek chce przyspieszyć nieprzyspieszalne… Sama mam wielką słabość, nie umiem czekać, jestem niecierpliwa i frustruje mnie stagnacja. Z wiekiem oswajam swoją niecierpliwość. Różnie mi to wychodzi. Ale dziś na nowo zrozumiałam, że nie na wszystko mam wpływ i czasem po prostu trzeba poczekać i rozgościć się w czekaniu i czerpać z tego czasu siłę, a nie ją tracić. Ze swojej strony zrobiłam wszystko co było możliwe, reszta nie należy do mnie. Do mnie należy teraz zwykłe czekanie i zareagowanie (lub nie) na to, co się pojawi.
Pytanie czy w zatrzymaniu znajdę nowe możliwości czy same przeszkody? Czy rozciągnę mięśnie umysłu mimo ryzyka zakwasów, czy może pozwolę haczykom negatywizmu robić większe rany?
Śmieję się bo dostałam od samej siebie w prezencie czas… Trochę go poświęciłam na zadręczanie się, aż w końcu zobaczyłam te wszystkie ścieżki, które nagle zajaśniały przede mną i zdecydowałam, że daję im szansę…