Nie jestem silna. Nie radzę sobie. Nie mam energii. Nie chce mi się. Złoszczę się. Unoszę. Opadam. Nisko. Na sofę. W kocyk. Różowy. Miękki. Zachęcający. Do robienia nic. Zmiana pozycji jest zbyt dużym wysiłkiem więc zostaję jako zaległam. Nie, nie muszę. Nie potrzebuję. Żadnych zrywów. Sals. Zumb. Trekkingów. Brak snu. Brak słońca. Brak ciepła. Po prostu nie mam siły. I… to jest OK. Kawula energiczna, na ciągłym power on jest sobie teraz taka jaka jest. W dresie, albo w piżamie na porannym spacerze z psem. Coraz bardziej siwiejące włosy poddają się wiatrowi i wszystko im jedno w którą stronę falują. Nie jest ważne co do czego pasuje i że ta piżama wystaje. Że fioletowe kaloszki na poranne rosy to nie jest szczyt mody. Że oko podpuchnięte niewyspaniem. Nie. Nie jestem silna ostatnio i nie jest mi jakoś wybitnie źle z tego powodu. No może nie jest też najlepiej. Ale… No nie muszę być żadna inna i nie zmuszam się do niczego innego. Bo mi się nie chce od dawna już. Grać. Skakać. Udawać. Zmieniać masek. Nie. Jeśli dziś przyjdziesz do mojego domu, może zrobię Ci herbaty i poproszę żebyś posiedział cicho i po prostu był. Bo czasem nie trzeba robić nic. Bo czasem można robić nic. Bo bycie nie silną jest też okej.
Moje życie ostatnio dość mocno się uprościło. Nie mam wzniosłych myśli o wielkim pisarstwie. Nie planuję. Nie ekscytuję się. Nie wymyślam. Nie cuduję. Dni upływają pod znakiem psa. Szczeniaka. Czy była kupa rano. Kiedy ostatni raz siku. A co dziś na obiad. Dla mnie. Dla partnera. Dla psa. A czy jest jeszcze wątróbka dla psa i jak zniosę kolejny smród unoszący się w mieszkaniu od jej gotowania. (Wegetarianka z kilkuletnim stażem, na emeryturze, ale jednak… Mięso w dziwnych postaciach… Brrr… Ale pies jest psem, człowiek człowiekiem. Proste.) A jak daleko dziś możemy iść na spacer i na jak długo wystarczy psu, który nad wyraz szybko się regeneruje i chce dalej, i wyżej, i więcej. A czy jak zje surową paprykę po raz pierwszy to czy nie będzie rozwolnienia. A co on ma teraz w pysku i czy na pewno to co psie czy może uliczne śmieci, albo kabelki, buty, skarpetki. A kiedy było to siku? Ach tak… Dwie godziny temu. No to jeszcze ciut…
Nie jestem silna. Ale w tej bezsilności znajduję energię by tym wszystkim się zajmować, plus praca, plus swoje pasje (w dość okrojonej wersji, ale jednak), by z kimś pogadać, by do kogoś napisać, by zatęsknić, by powspominać, by popłakać, by się zatrzymać. I to wszystko na własne życzenie. Z pełną odpowiedzialnością. Sama tego chciałam. Nie chciałam dziecka. Chciałam psa. Od dawna. Od zawsze. Cztery łapy. Ogon. I wielkie serce. Wiedziałam z czym to się wiąże i wiedziałam, że nie jestem typem zostawiającym zwierzaka samego przez pół dnia i wyprowadzającego na siku pod domem. Dla mnie to obowiązek na równi z małym człowiekiem. Życie jest życiem. Nie brałam psa, by było łatwo, kulkowo, puszyście i słodko. Nie. Łatwiej będzie. Później. Teraz odkryłam, że nie jestem silna i taka sobie też mogę być. Ego upada po raz kolejny wraz z kurtyną wielkich oczekiwań, żądań, iluzji. Nie jest ważne co jutro napiszę, kogo jutro zmotywuję, kogo uszczęśliwię, ile zarobię. Ważne żeby się wyspać. Zjeść. Bez regenerującego snu jest tylko gorzej i gorzej. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Oddech staje się płytszy, ciało apatyczne, zapomina się. Ciekawe to doświadczenie… :-).
Pewnie matki wiedzą to najlepiej. I dają radę. I świetnie. Ale ja czasem nie daję rady. No bo nie jestem silna i zwalniam samą siebie z obowiązku bycia taką. Byłam. Nie muszę. Czy jestem silna czy nie i tak nie przepadnę, nie zginę. Czy jestem silna czy nie mam kogoś kto mnie kocha. Czy jestem silna czy nie mój pies cieszy się tak samo jak stawiam mu miskę z ukochaną wątróbką i jak ruszamy w miasto. Czy jestem silna czy nie, jestem sobą. Prawdziwą. W tej piżamie, nieogarnięta, z włosem siwiejącym i rozwianym, z umysłem skupionym jedynie na aktualnie wykonywanej czynności bo na nic więcej nie ma siły.
I wiecie co? Mimo wszystko to cholernie fajny stan. Może nie jest zbyt wygodny dla ciała, ani tym bardziej dla ego, które serwuje umysłowe kopniaki, bo przecież trzeba zasuwać… Nie jestem silna i mam wszystkie ciemne ludzko-zwierzęce emocje na wierzchu. Nie są fajne. Ale fascynuje mnie ich moc i zaskakuje jak szybko opadają gdy traktuje się je spokojem, gdy prycha się na nie z ironicznym: – Naprawdę?! Serio!? Że niby teraz?! Dobre sobie!
my
O czym to ja chciałam tak naprawdę napisać? A o tym, że nie trzeba. Że można być sobie świętym i mieć wkurwa o 4 rano i nie musieć za niego przepraszać. Że można medytować i psioczyć i nie chcieć i mieć w nosie. Że można BYĆ SOBĄ i nie musieć od razu panować, uwalniać, uzdrawiać, analizować. Wszystko może sobie być na wierzchu i nie zabija. A jak osłabia to w kocyk i na sofę. To minie… To też minie ;-).
To idę z psem siku. A potem spać. Już tylko spać.

Słuchaj podcastu na ulubionej platformie

Kawula masaż Lomi Lomi

Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula...

Wierzę, że empatyczny dotyk i masaż, budzi do życia oraz zbliża ludzi.

Poruszyło Cię?

Wirtualne cappucino

Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino.
Z przyjemnością dam się zaprosić.

Nie przegap kolejnych wpisów!

Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!