Cała akcja zawsze przebiega tak samo: swędzi, piecze, drętwieje, wkurza. Siedzę już kolejną godzinę przed komputerem, piszę, montuję filmik, albo przepisuję ręcznie nagranie z bohaterem wywiadu. I czuję to mrowienie w okolicy łopatki. Wzruszam ramionami, jakbym próbowała zrzucić czyjąś dłoń. Zajmuję się dalej pracą. Po kolejnej godzinie mrówki wędrują do łokcia i zamiast przeszkodzić im podróż do nadgarstka, nie robię nic i mówię: jeszcze chwila i się tym zajmę. Chwila zamienia się w dwie godziny, a ja mocno rozdrażniona, wkurzam się na moje ciało, że znowu zawodzi.
I wtedy mam otrzeźwienie: ej, Kawula, to ty zawodzisz ciało. Na cholerę gadasz o tym automasażu? Ściemniasz ludziom, że tylko pięć minut wystarczy, że nie trzeba kumulować napięć, a co robisz? Ale wstyd!
Więc kładę się na podłogę i zabieram za rollowanie poważnie już wkurzonej łopatki. Robię to na szybko, bez wielkiego cackania. Potrzebuję żeby mnie nie bolało i wiem, że podwójne piłki, a potem pojedyncza piłka zrobią zadanie. Potrzebuję zaraz wrócić do przerwanej pracy. Działa! I jakieś siedem minut później siedzę przy biurku. Nie boli. W klatce piersiowej czuję swobodny oddech. Wszystkie mrówki zarządziły odwrót i przestały nękać.
Cholera! Czy najpierw potrzebuję się nawkurzać i poignorować zanim sobie pomogę? Na szczęście zawsze rozum mi wraca i sięgam po automasaż. Inaczej byłabym pokryta warstwami napięć i bólu, z którym musiałabym zapewne chodzić na długie miesiące rehabilitacji, żeby funkcjonować.
A jednak kiedy przychodzi ból, zapominamy, że coś można z nim zrobić i to w bardzo krótkim czasie. Wszystkiego, co wiem o automasażu można dowiedzieć się z mojego wideo kursu online. Poznaj automasaż i nie zawahaj się go używać codziennie!
Kurs dostępny cały rok na www.rozmasujto.pl