Ostatni miesiąc był dla mnie dość intensywny. Ciało niejednokrotnie pokazało jak mocno może poszerzać swoje granice wytrzymałości, jak szybko i elastycznie potrafi dopasować się do okoliczności zewnętrznych, jak niewiele potrzeba mu do ekspresowej regeneracji. Spałam pod różnymi dachami, jadłam to, czym mnie goszczono, wędrowałam własnymi drogami, odwiedzałam stare znane kąty i zapuszczałam się w nowe przestrzenie. Smakowałam życia w podróży. W niepewności dnia kolejnego. W nocach nieprzespanych. We wczesnych porankach. W intensywności. W zwolnionym tempie. Czasem przysiadałam na przydrożnej ławce i obserwowałam obce twarze. Ludzie w biegu, z telefonami w dłoniach, torbami, aktówkami. Nad ich głowami falujące dymki chmurne rodem z komiksów wypełnione myślami o pracy, szkole, partnerach, sąsiadach, obiedzie, kredycie. Odpowiadały im inne dymki chmurne niezwerbalizowanych myśli splątanego umysłu, równie hałaśliwe jakby ktoś je wykrzyczał. Przez chwilę doświadczam tsunami potężnych myśli. Każda jedna z niezwykłą mocą sprawczą… Czy ich właściciele zdają sobie z tego sprawę? Nie wiem.

Zostawiam innych i zajmuję się tym, co we mnie. Zarzucam wędkę i wyławiam wszystko to, czego już nie potrzebuję. Obracam w dłoniach wyłowione myśli i wystawiam na światło dnia chylącego się ku zachodowi, by blask ukazał wszystkie nierówności i fałszywe ścieżki na mapie moich przekonań. To, co nie moje oddaję słońcu, niech zabierze z sobą i oczyści w bezkresie oceanów. Zmęczona połowem (i intensywną pracą ostatniego czasu), biorę siebie samą za dłoń i prowadzę do centrum handlowego. To nic, że w tłumie. Cieszę się swoją samotnością. Pustką. Szczęśliwym zmęczeniem. Ciekawa jestem gdzie tym razem poprowadzi mnie moja intuicja. Mam ochotę na słodko-kawową chwilę przypomnienia. Tak. Przypomnienia, nie zapomnienia. Chcę delektować się tym, co jest. Nie chcę niczego zapominać. Cieszy mnie to, co widzę, czuję, smakuję, doświadczam. Nie chcę uciekać od zmęczenia, bólu głowy, znużonych mięśni. Bawi mnie to, co może się wydarzyć zaraz, za chwilę, za momencik. Tyle się może wydarzyć… I wydarza się! Słyszę jak woła mnie przytulna kawiarenka Coffe Factory. Jej intymne wnętrze obiecuje, że właśnie tu przypomnę sobie jeszcze bardziej. Zachwycona jak dziecko, rozpoczynam rozmowę z kelnerką. Ja witam to miejsce. Ona je żegna. Wyjeżdża. Z kraju. Na stałe. Do Danii. Bo podjęła decyzję. Że czas ruszyć dalej. Gratuluję jej i dzielę się fragmentem swojej podróży. Ona obiecuje zrobić mi najlepsze cappuccino i rozpieścić ciepłym ciastkiem czekoladowym. No to mamy zgodę. Goszczę się na czarnej sofie. Sięgam po „przypadkowy”, gościnny magazyn Dolce Vita. Celebrujmy życie. No skoro tak zachęcają to wchodzę w to! Otwieram na „przypadkowej” stronie i uśmiecham się do całkowicie nieprzypadkowego artykułu: Hawaje – wulkaniczny kraj przemiany. Rozsiadam się jeszcze wygodniej z jeszcze większym uśmiechem i czytam…
brak rdzennych Hawajczyków rozwijaniem kariery zawodowej oraz pomnażania majątku. Zamiast poświęcać czas firmie, aby otrzymać awans i podwyżkę, wolą spędzać czas z najbliższymi, kontemplować piękno przyrody oraz cieszyć się lokalnymi specjałami kulinarnymi. Tutaj skromność i brak szukania rozgłosu są w cenie. Pomimo, iż Hawaje są domem obecnego prezydenta USA, nikt się tym nie szczyci, nie organizuje wycieczek objazdowych aby pokazać dom, w którym wychowywał się Barack Obama, nikt nie umieszcza tablicy na szkole do której chodził…
 
Pasuje mi to. Bardzo. Pasuje mi też moment, w którym biorę pierwszy łyk kawy i dogryzam czekoladową przyjemnością. To wszystko przypomina mi. Tak bardzo mi przypomina, że dawno temu zdecydowałam się żyć! Nie uciekać. Kochać. Tańczyć do ostatniego tańca na imprezie. Pić do dna poranne koktajle owocowe. Śmiać się do zakwasów w mięśniach. Wędrować tylko swoją drogą. Eksplorować. Zaglądać tam, gdzie ciemno by zapalić małą świeczkę nowego doświadczenia. I tylko czasem popadam w małe przygnębienie… I wtedy mi smutno, że tyle osób, które do mnie przychodzi zakręca sobie kurek z życiem. Wydziela sobie głodowe porcje tlenu. Oszczędza wodę, której jest przecież pod dostatkiem. Tylu stawia siebie na samym końcu w hierarchii codzienności. Pies czy kot jest ważniejszy. Wiadomości są ważniejsze. Umycie samochodu jest ważniejsze. Wyprasowanie prania jest ważniejsze. Nawet drobiny kurzu są ważniejsze…
A kiedy zaczynam się denerwować coraz mocniej, przypominam sobie, że każdy ma wybór, każdy ma swój kurek życia i może sobie z nim robić co tylko zapragnie.
I znowu uśmiecham się szeroko, popijam cappuccino, przełykam ostatni kęs ciasta, żegnam kelnerkę, życzę jej powodzenia. Ja i mój kurek życia odkręcony na maksa idziemy dalej.

Słuchaj podcastu na ulubionej platformie

Kawula masaż Lomi Lomi

Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula...

Wierzę, że empatyczny dotyk i masaż, budzi do życia oraz zbliża ludzi.

Poruszyło Cię?

Wirtualne cappucino

Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino.
Z przyjemnością dam się zaprosić.

Nie przegap kolejnych wpisów!

Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!

Ten post ma 4 komentarzy

  1. Anonymous

    też czytałam ten artykuł 🙂 swoją drogą ciekawe, że tam ludzie nie gnają nie wiadomo za czym i są szczęśliwi, spełnieni, uśmiechnięci, a u nas całe hawaje gdzieś znikły, ludzi kolorowych uśmiechniętych rzadko widać i kawa tak nie smakuje, u nas codziennie trzeba szukać swoich Hawajów :)))
    JK

  2. Agnieszka Kawula

    moje Hawaje pozdrawiają Twoje 🙂 Aloha kochana kolorowa istoto 🙂

  3. Anonymous

    te&#380 czyta&#322am ten artyku&#322 🙂 swoj&#261 drog&#261 ciekawe, &#380e tam ludzie nie gnaj&#261 nie wiadomo za czym i s&#261 szcz&#281&#347liwi, spe&#322nieni, u&#347miechni&#281ci, a u nas ca&#322e hawaje gdzie&#347 znik&#322y, ludzi kolorowych u&#347miechni&#281tych rzadko wida&#263 i kawa tak nie smakuje, u nas codziennie trzeba szuka&#263 swoich Hawajów :)))JK

  4. Agnieszka Kawula

    moje Hawaje pozdrawiaj&#261 Twoje 🙂 Aloha kochana kolorowa istoto 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.