Moja pamięć jest wybiórcza. W zasadzie wiele z mojego życia nie pamiętam. Próbowałam odblokować, próbowałam unieść zapadki, próbowałam odczarować. To co tam, jest tam. Teraz jest teraz. Terapia dużo mi dała. Ale nie wróciła mi pamięci. Mieszkają w niej tylko fragmenty mojego „tamtego” życia. Tego sprzed wielu wielu lat. To tak jakbym śniła i zapominała sen zaraz po przebudzeniu. Żyłam, ale nie wiem gdzie, no bo skoro nie pamiętam… Od kilku lat jest inaczej i mogę wręcz z detalami odtworzyć niemal każdy dzień. Może to dlatego, że odzyskałam siebie w pełni? Że cała jestem zanurzona w swoim życiu? Może… Któż to wie?
Ale są takie rzeczy, które pamiętam jakby wydarzyły się wczoraj. To, co pamiętam mocno i wyraźnie to zapach i smak… I babcia krzątająca się po kuchni. Mieszająca w wielkiej, glinianej misce wszystkie składniki, które zbierała z różnych szafek. Mieszała, mieszała, tłukła drewnianym tłuczkiem (mówiłam na to duczek), a potem przykrywała lnianą szmatką i czekała. A jak już odczekałam całą wieczność, widziałam jak zawartość przekładała do foremki. A potem buch do pieca ogrzewanego drewnem. A potem… A potem zaczynało się oczekiwanie na pierwszy niuch. Kiedy niewidoczny dymek wedrze się leniwie w nozdrza i pozostanie w nich jeszcze na długie godziny po całej ceremonii. A potem to już nerwowe dreptanie w miejscu, by ostygło to co z pieca dumnie babcia wyciągała. I cała upieczona wysokość czekała wraz ze mną na pierwszy kontakt z nożem, na pierwszy kęs…
Babcia potrafiła piec chleb. I nie tylko rzecz jasna, jeszcze drożdżówka absolutnie najlepsza… I nie tylko… A ten chleb pachniał… I smakował… Najlepiej posmarowany domowej roboty masłem i obłożony czosnkiem wyrwanym z babcinego ogrodu, posypany solą. I to już. Uczta nad ucztami! Ale najfajniej było z dziadkiem ten chleb jeść. Hen daleko daleko nad Wisłą, siedząc w wysokiej trawie i obserwując jak dziadek w skupieniu zarzuca wędkę i czeka. Ja nie czekałam i jak tylko przyjeżdżaliśmy nad wodę zabierałam się wartko do roboty i w pół godziny potrafiłam całą zawartość dziecięcego ekwipunku pożreć. Potem mogłam jedynie ciut się pokręcić tu i tam w poszukiwaniu ślimaków, które zbierałam do worka by potem radośnie uwolnić na babcinym podwórku. Ani dziadek nie miał wielkiej pociechy ze mnie bo wyprawa na ryby przykrótkawa była z takim głodomorem jak ja, ani babcia wielce nie skakała z radości widząc całą armię ślimaczych śladów. Ja za to byłam najszczęśliwsza na świecie, z brzuchem pełnym babcinego chleba i uwolnionymi ślimakami…
Dziś sama piekę chleb. Taki na zakwasie. Tradycyjny. Bez żadnych sprzętów domowych, jeno siłą rąk własnych mieszany ;-). Mąka żytnia i orkiszowa mieszają się w misce z różnościami: otręby, siemię lniane, żurawina, jagody goji, nasiona takie i inne. Wedle upodobania i natchnienia. I nadal kocham ten zapach unoszący się w domu. I nadal nie mogę się doczekać aż wystygnie by ukroić chrupiącą piętkę i tak jak wtedy, z czosnkiem i masłem… Nie pamiętam dlaczego zaczęłam. Chyba cele zdrowotne miały tu istotne znaczenie bom była w rozpadzie znacznym… Nie trawiłam drożdży i wszystkiego co miało potencjalny wkład chemiczny. Myślałam, że to trudna sztuka to całe pieczenie chleba, ale jak się wgryzłam w temat to już tylko dookoła wszystkim zakwas rozdawałam i zachęcałam. Pamiętam, że nawet pani „na kasie” zapytała mnie po co mi ta mąka orkiszowa, a jak dowiedziała się, że na chleb od razu poprosiła o zakwas i przepis, bo ona też nie może tego zwykłego i właśnie chciała zbadać temat i że jej z nieba spadłam.
Cała procedura może wydaje się długa i skomplikowana, ale wystarczy się ciutek zorganizować i to proste, ot mąka połączona z wodą i solą i cierpliwością i miłością dają jedzenie na kilka dni… Sama uczyłam się lata temu (będzie już chyba już z 8) z tej strony internetowej. Tam jest wszystko, od podstawy podstaw. Można też poinspirować się tu. Gdyby ktoś zaś nie miał ochoty bawić się w hodowanie swojego zakwasu (a polecam, bo to frajda mieć swoje własne chlebowe sukcesy i potem pierwszy chleb, a potem drugi i trzeci, a potem kolejne które rosną już jak szalone bo zakwas dostojniejszy się robi :-)) to proszę, dajcie znać, wyślę Wam pocztą ;-). Serio serio. Wyślijcie do mnie maila, albo wpiszcie się w komentarzach, a opracuję metodę wysyłkową i hop siup zapach chleba w Waszych domach… Potem służę też poradą, choć fajnie jest dojść do pewnych wniosków samemu i po prostu próbować. To tylko chleb, najwyżej nie wyjdzie ;-).
A smak… Powiem, że porównywałam swój chleb z tymi z biopiekarni i na zakwasach robionymi. No jest różnica i raczej nie są w 100% naturalne. Mój brzuch przyzwyczajony do zakwasu stwierdzał to błyskawicznie czując jedynie kluskowatość w sobie i ciężar. Oczywiście wiele zależy też od mąki. Ja sama używam orkiszu typ 670 i żytnia chlebowa. Nie przepadam za pełnoziarnistymi, wystarczająco dużo dodatków wrzucam. No i najważniejsze, jak zjem to nie czuję się napchana, po prostu mile najedzona, a we mnie ciepło i lekkość.
Naprawdę zachęcam! Ci którzy znają mnie wiedzą, jakie to smaczne chlebowe endorfiny. To idę zajrzeć pod pierzynkę lnianą do mojego chleba, który właśnie rośnie sobie na parapecie i czeka. Tak samo jak ja czekam na ten zapach. Na ten pierwszy kęs…
PS Idealny pomysł na prezent. Przetestowałam wielokrotnie! Każdy zawsze wcinał i się radował. Chleb przechowywany w lnianym worku trzyma się kilka dni i nie traci wiele na świeżości, jedynie może ciutek podeschnąć. A jeśli cokolwiek zostaje to sru do suszenia i potem chrupiące smaki wcinają obdarowywane przeze mnie pieski, które mają z tego przednią zabawę ;-). Mój szczeniak zaś wybitnie uwielbia rozrzucać okruszki po całym mieszkaniu defilując z kąta w kąt ze swoim chrupiącym trofeum…