Siedzę w ulubionej gdyńskiej kawiarni Lilis. Ostatnie promienie wrześniowego słońca ciekawsko zaglądają do środka przez wielkie okna. Zamykam oczy i chłonę atmosferę miejsca. Gwar rozmów, szum wielkiej lady z pysznymi ciastami, jeszcze większy szum ubijanej piany do cappuccino, śmiech, dźwięk odsuwanych co chwilę foteli, muzyka sącząca się z głośników, pisk dziecka, okrzyk: proszę odebrać ciasto marchewkowe i ice coffie creame, szum mojego laptopa, dźwięk trybików pracujących na wysokich obrotach w moim mózgu, pip pip pip otwieranej kasy, chrobotanie terminalu do kart drukującego potwierdzenie transakcji…
Żyję tak jak chcę żyć.I choć wszystkiego tego, co wypełnia moją rzeczywistość nie zaplanowałam, to właśnie tak miało być, tak miałam spędzać moje dni, właśnie tak, nie inaczej. To moje życie. Nie marzę o nim, żyję nim. Jeśli chcę iść na kurs salsy, idę. Jeśli mam ochotę jechać do innego miasta na kawę, jadę. Jeśli chcę iść na spacer, ruszam. Jeśli chcę spać, śpię. Jeśli chcę pisać, piszę. Jeśli chcę kogoś spotkać, spotykam. Jeśli chcę nic nie robić, po prostu jestem.
Tych godzin jakie wypełniają moje dni nie zaplanowałam. One pojawiły się same bo im na to pozwoliłam. Ale jedno jest stałą w moim życiu. Pasja życia. Coś co podnosi mnie za ręce nawet w najciemniejszą noc. Coś co napędza moje akumulatory. Coś co nie daje zasnąć dopóki nie dam jej uwagi. I nie mogę powiedzieć, że moją pasją jest pisanie, masowanie, prowadzenie warsztatów, praca z człowiekiem po prostu. Nie, to coś więcej. To moje życie. To integralna część mnie. To narracja, która sama się opowiada. Dopisują się kolejne strony, przewracam kartki na bieżąco, niczego nie skreślam, nie poprawiam do to zapis na żywca. Jeśli strzelę błąd nie traktuję go jako porażki. Nie trzeba go podkreślać na czerwono jak w wypracowaniu z języka polskiego i że jak będą trzy orty to sorry, oblałeś. Nie. Błędy tak naprawdę nie są błędami. To moje cegły, które budują mój wewnętrzny dom. To fundamenty, dzięki którym przetrwam. To podstawy, które mnie określają. Tak, każda tak zwana porażka jest niczym dodatkowe życie w grze komputerowej. Też mogę zacząć od nowa, też mogę wstać z kolan, też przybywa mi doświadczenia, też dostaję magiczne artefakty wspomagające rozwój mnie jako istoty. Dlatego, kiedy pojawiają się jakieś trudności, pomimo że ściska, wiem, że to mi potrzebne na ten moment, że w tej zabawie dostałam okazję przejścia na kolejny poziom gdzie nowa Agnieszka siedzi na pomoście i macha radośnie nogami, wolna, szczęśliwa, lżejsza o kilka lęków.
Rano budzą mnie tęczowe refleksy na ścianach mojego mieszkania. Zanim wstanę obserwuję ich taniec. Jeszcze nie myślę, nie ma potrzeby. Potem wstaję, poranna toaleta, kilkuminutowa sesja oddechowa, lekkie śniadanie, kilka godzin pisania, albo masowania, albo spacerowania, albo spotkań, albo wyjazdy, albo oglądanie filmów. Nigdy nie wiem co wydarzy się tak do końca w moim dniu, ale nie robię w nim niczego nadzwyczajnego. Nie trzymam się też tego, że jeśli dziś kocham pisać czy masować to będę to robiła do końca mojego życia. Jestem otwarta na swoją duszę, a ona doskonale wie czego jej potrzeba by świecić, więc jej słucham. I na razie podobają mi się jej melodie, bo one doprowadziły mnie do życia jakim żyję.
Kawa już dawno mi się skończyła, po ciastku pozostało słodkie wspomnienie na języku i na talerzu. Resztą soku spłukuję mieszankę smaków i zamienia
m się w pomarańczową wyspę spokojnie zmierzającą do celu, który sam sobie sterem i okrętem.