Siedzę w ulubionej gdyńskiej kawiarni Lilis. Ostatnie promienie wrześniowego słońca ciekawsko zaglądają do środka przez wielkie okna. Zamykam oczy i chłonę atmosferę miejsca. Gwar rozmów, szum wielkiej lady z pysznymi ciastami, jeszcze większy szum ubijanej piany do cappuccino, śmiech, dźwięk odsuwanych co chwilę foteli, muzyka sącząca się z głośników, pisk dziecka, okrzyk: proszę odebrać ciasto marchewkowe i ice coffie creame, szum mojego laptopa, dźwięk trybików pracujących na wysokich obrotach w moim mózgu, pip pip pip otwieranej kasy, chrobotanie terminalu do kart drukującego potwierdzenie transakcji…

I choć nie przepadam za gwarem miasta, dziś siedzę w ulubionej kawiarni i akceptuję wszelkie odgłosy. Właśnie zamówiłam latte machiatto, sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy i ciasto marchewkowe.
Tak sobie jestem w życiu moim własnym. Jestem w nim tak jak sobie wybrałam.

Sama nie wiem kiedy minęło 5 lat odkąd odeszłam z pracy. Zostawiłam za sobą wygodny etat, złudne poczucie bezpieczeństwa i zamknęłam na dobre stary rozdział życia. Białe kartki nowego etapu szybko zapisały się gęstym drukiem. Dziś przeglądam najnowsze zapiski. Niebywałe ile może się wydarzyć przez 5 lat! Ile zmian we mnie zaszło, ilu ludzi zdążyłam poznać, ilu się obraziło, ilu pomogło, a ilu odpuściło, ilu oszukało, ilu coś mi podarowało, a ilu lepiej mnie poznało, ilu zainspirowało, ilu zniechęcało, ilu pokochało i ilu przeszło obok mnie na ulicy bez echa. Mieni się mój kalejdoskop pięknymi barwami. Wir kolorów szaleje przed oczami. Czerwień radości życia tańczy z niebieską mocą wewnętrzną, zieleń miłości stepuje z różem lekkości, biel czystości myśli pląsa z fioletem przemian, czerń zaś w swoistym dance macabre pochłania szarość dnia codziennego.
Kolorowo mi. Wielowymiarowo. Niespokojnie. Zwyczajnie. Nieziemsko. Kobieco. Sprawczo. Tajemniczo. Pięknie. Twórczo. Wesoło. Czasem płaczliwie. Desperacko. Szalenie. Spokojnie. Do granic wytrzymałości. Intensywnie. Z oddechem i bez. Wielowątkowo. Gadatliwie. Milcząco. Towarzysko. Samotnie. Ileż słów mogłabym jeszcze wypisać by oddać stany w jakich się czasem znajduję! A każde z osobna nie odda tego, co czuję, może jedynie słowo WOLNOŚĆ jest najpełniejsze. Każdego dnia wybieram wolność do pracy, i od pracy, do przeżywania i trwania w obojętności, do śmiania się i smucenia, wolność do tworzenia i do marazmu, do cierpliwości i zniecierpliwienia, do buntu i do swobodnego bycia. Każdego dnia wybieram WOLNOŚĆ.
Jestem sobie sama szefem. Naprawdę różne stany przeżywam, ale żyję coraz pełniej i piękniej. Widzę i czuję coraz więcej. Klatka w której tkwiłam przez wiele lat, bez perspektyw, jasności i powietrza nagle rozpadła się ustępując miejsca niczym nieograniczonej przestrzeni realizacji marzeń. Cudownie jest móc rano zdecydować na co się ma dziś ochotę. Na pracę, czy na lenistwo. Jeśli wybiorę pracę, dzień mija w mgnieniu oka. Jeśli wybieram lenistwo sączy się nieśmiało i wytrawnie między godzinami bawiącymi się z płynącymi po niebie chmurami.

Żyję tak jak chcę żyć.I choć wszystkiego tego, co wypełnia moją rzeczywistość nie zaplanowałam, to właśnie tak miało być, tak miałam spędzać moje dni, właśnie tak, nie inaczej. To moje życie. Nie marzę o nim, żyję nim. Jeśli chcę iść na kurs salsy, idę. Jeśli mam ochotę jechać do innego miasta na kawę, jadę. Jeśli chcę iść na spacer, ruszam. Jeśli chcę spać, śpię. Jeśli chcę pisać, piszę. Jeśli chcę kogoś spotkać, spotykam. Jeśli chcę nic nie robić, po prostu jestem.

Tych godzin jakie wypełniają moje dni nie zaplanowałam. One pojawiły się same bo im na to pozwoliłam. Ale jedno jest stałą w moim życiu. Pasja życia. Coś co podnosi mnie za ręce nawet w najciemniejszą noc. Coś co napędza moje akumulatory. Coś co nie daje zasnąć dopóki nie dam jej uwagi. I nie mogę powiedzieć, że moją pasją jest pisanie, masowanie, prowadzenie warsztatów, praca z człowiekiem po prostu. Nie, to coś więcej. To moje życie. To integralna część mnie. To narracja, która sama się opowiada. Dopisują się kolejne strony, przewracam kartki na bieżąco, niczego nie skreślam, nie poprawiam do to zapis na żywca. Jeśli strzelę błąd nie traktuję go jako porażki. Nie trzeba go podkreślać na czerwono jak w wypracowaniu z języka polskiego i że jak będą trzy orty to sorry, oblałeś. Nie. Błędy tak naprawdę nie są błędami. To moje cegły, które budują mój wewnętrzny dom. To fundamenty, dzięki którym przetrwam. To podstawy, które mnie określają. Tak, każda tak zwana porażka jest niczym dodatkowe życie w grze komputerowej. Też mogę zacząć od nowa, też mogę wstać z kolan, też przybywa mi doświadczenia, też dostaję magiczne artefakty wspomagające rozwój mnie jako istoty. Dlatego, kiedy pojawiają się jakieś trudności, pomimo że ściska, wiem, że to mi potrzebne na ten moment, że w tej zabawie dostałam okazję przejścia na kolejny poziom gdzie nowa Agnieszka siedzi na pomoście i macha radośnie nogami, wolna, szczęśliwa, lżejsza o kilka lęków.

Czasami słyszę jak ktoś mówi: – Ale Ci zazdroszczę, robisz to co chcesz, możesz mieć urlop kiedy chcesz i jak długo masz ochotę, spotykasz tylu fajnych ludzi, Twoje życie jest takie fascynujące! – Cóż… No to prawda, ale nie ma czego zazdrościć. Wierzę, że każdy ma takie życie, jakie sobie wybiera. To, co mam teraz, jest sumą tysięcy drobnych kroczków, które zrobiłam przez moje 32 lata. Nic nie stało się ot tak sobie. Musiałam zakasać rękawy by przypomnieć sobie kim jestem i na co moja egzystencja. Musiało się wiele ran zagoić, tych, które sobie czasem samodzielnie zadawałam, zwłaszcza te… Musiałam totalnie zejść na dno by przy upadku potłuc się porządnie. Musiałam… A może nie musiałam? Nie wiem. Tak było, więc się nie kłócę. Wyciągam wnioski, uwalniam się z uprzęży starych schematów drażniących moją podświadomość.

Rano budzą mnie tęczowe refleksy na ścianach mojego mieszkania. Zanim wstanę obserwuję ich taniec. Jeszcze nie myślę, nie ma potrzeby. Potem wstaję, poranna toaleta, kilkuminutowa sesja oddechowa, lekkie śniadanie, kilka godzin pisania, albo masowania, albo spacerowania, albo spotkań, albo wyjazdy, albo oglądanie filmów. Nigdy nie wiem co wydarzy się tak do końca w moim dniu, ale nie robię w nim niczego nadzwyczajnego. Nie trzymam się też tego, że jeśli dziś kocham pisać czy masować to będę to robiła do końca mojego życia. Jestem otwarta na swoją duszę, a ona doskonale wie czego jej potrzeba by świecić, więc jej słucham. I na razie podobają mi się jej melodie, bo one doprowadziły mnie do życia jakim żyję.

Kawa już dawno mi się skończyła, po ciastku pozostało słodkie wspomnienie na języku i na talerzu. Resztą soku spłukuję mieszankę smaków i zamienia
m się w pomarańczową wyspę spokojnie zmierzającą do celu, który sam sobie sterem i okrętem.

Słuchaj podcastu na ulubionej platformie

Kawula masaż Lomi Lomi

Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula...

Wierzę, że empatyczny dotyk i masaż, budzi do życia oraz zbliża ludzi.

Poruszyło Cię?

Wirtualne cappucino

Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino.
Z przyjemnością dam się zaprosić.

Nie przegap kolejnych wpisów!

Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!