„Pani ma poważniejszy problem niż opuchnięta noga” – usłyszała Mariola od swojego lekarza onkologa. A ona chciała tylko chodzić na koncerty, do kina, na spotkania z koleżankami i nie ciągnąć nogi jakby ważyła kilkadziesiąt kilogramów.
Od pewnego momentu rak wędrował po jej ciele, jak mu się podobało. Wciskał się nawet w kości. Uszkodzony chemioterapią autonomiczny układ nerwowy, odbierał czucie w nogach i rękach, policzki napuchnięte od sterydów, wbijały się w okulary, mechaniczne drenaże limfatyczne wykonywane na dwa razy większej nodze, przynosiły ulgę na maksymalnie dobę.
„Moje ciało było pełne różnych emocji, rozdarte bólem” – pisała w ankiecie po masażu (była chętną w kolejnej edycji lomi badania, tym razem dla pacjentów onkologicznych. Kiedy szefowa PoMoc , Ewa Majkowska, dowiedziała się o moim badaniu, od razu pomyślała o Marioli i nas połączyła. Nasze spotkania rozpoczęły się w listopadzie).
O chorobie nie rozmawiałyśmy prawie wcale. Było dużo śmiechu, opowieści o książkach jakie lubimy czytać (zawsze mnie jakąś obdarowała), o lodach, które lubiła najbardziej i o apetycie, jaki powrócił do niej dzięki masażom: „No teraz to bym mogła 5kg jednak schudnąć, ile można jeść”.
Wejście do jej mieszkania na trzecim piętrze było dla niej problematyczne i zajmowało zazwyczaj sporo czasu ze względu na obowiązkowe przystanki między piętrami. Po trzecim masażu, Mariola wchodziła już bez zatrzymywania. Przez ponad dwa miesiące cieszyła się schodzącym z nogi zesztywniałym obrzękiem limfatycznym. „Przez prawie dwa tygodnie po masażu nie nosiłam pończochy uciskowej, a jak ją już wkładałam, dużo lżej mi się ją wsuwało”.
Najdłuższą, bo prawie trzy tygodniową przerwę masażową, miałyśmy zrobić między świętami a Nowym Rokiem. Zadzwoniła do mnie przed Wigilią: „Agnieszka, nie wytrzymam tak długo, przyjmiesz mnie wcześniej? Naprawdę potrzebuję”. Pomasowałam.
„Zabronili mi jeść tego, co kocham, ale z masażu nie mogę zrezygnować”. I przychodziła, dopóki mogła, a kiedy obrzęk mózgu zabrał jej wzrok, słuch, równowagę i nie była sama w stanie poruszać się samodzielnie, mąż albo syn odprowadzał ją do mojego gabinetu. Uparła się i koniec.
Nosiła półperukę, na którą lubiła zakładać kolorowe chusty. Zawsze po masażu prosiła o zawiązanie z tyłu na dwa supełki. Za każdym razem miałam te same obawy: że pociągnę ją za włosy i wkręcę w supełek. „Przestań, przecież sztuczne nie bolą” – śmiała się ze mnie – „ściskaj mocno, żeby nie spadło mi zaraz z głowy”.
„Widzisz, jak moje chomiczki znikają?” – cieszyła się, kiedy opuchlizna zaczęła schodzić z twarzy znowu uwidaczniając kości policzkowe. Widziałam i cieszyłam się razem z nią choć miała „poważniejszy problem”.
Kiedy przyszła do mnie na początku lutego, chyba obie czułyśmy, że to nasze ostatnie spotkanie u mnie na Kasztanowej. „Tyle dobra tu dostałam” – powiedziała i przytuliła się mocniej niż zazwyczaj. I choć miałyśmy zapisane jeszcze dwa kolejne terminy, ona już na nie przyszła. Pogorszenie przyszło nagle. Z dnia na dzień.
„Mariola jest od dziś w hospicjum, właśnie od niej wracam” – powiedział jej mąż, kiedy w lutowy czwartek pojawił się pod moim domem. – „Bardzo jej zależało, żeby pani dostała ten prezent” – wręczył mi najbardziej kolorową bluzkę, którą uparła się, żeby mi kupić. Materiał w kolorze o nazwie: happy.
Pamiętam, że kiedy szłam do niej ubrana w te wszystkie fikuśne wzory, nie wiedziałam, jak to będzie. Prawie nie kontaktowała. Dotknęłam jej ramienia, przytrzymałam dłoń, w której pocierała palcami wypolerowany drewniany krzyż. Uśmiechnęła się i z trudem powiedziała: „Agnieszka, przyszłaś”. Nie mogła mnie widzieć. Mogła tylko poczuć.
„Nie sądziłam, że taki ciepły dotyk, uspokaja, tworzy więź przywiązania, zaufania, że przez dotyk można przekazać pocieszenie” – napisała w jednej z ostatnich ankiet, kiedy jeszcze mogła pisać. Dotychczas dużo wiedziałam o masażu i dotyku. Ale dopiero Mariola podsumowała to, w co tak bardzo wierzyłam i chciałam, żeby było prawdą.