Beata zadzwoniła do mnie na początku maja. I powiedziała, że chciałaby na lomi kurs przyjechać, ale że się waha i nie wie jeszcze tak do końca. Więc odpowiedziałam na jej wszystkie pytania, a potem nastała kilkutygodniowa cisza. W czerwcu zadzwoniła drugi raz. Zdecydowana, zdeterminowana, mogłabym przysiąc, że z rumieńcami na policzkach od ekscytacji.
Pomyślałam, bla bla bla, nie raz już tak miałam, że ktoś dzwonił, bardzo chciał, a potem cisza. Więc ja się nie podniecam początkowym entuzjazmem niczyim. Ale Beata nakręcona była bardzo. Dzień później miałam zaliczkę na koncie, a na dwa tygodnie przed rozpoczęciem kursu Beata kupiła sobie już stół do masażu. No i powiem Wam, że to była naprawdę przyjemność! Mimo niedyspozycji mojego głosu w lipcu, było nam naprawdę tak, jak tylko może być kiedy spotykają się dwie nakręcone osoby. Beata na działanie, ja na uczenie.
Podziwiałam ją bardzo, bo po zajęciach ona wracała do znajomych, u których miała bazę i ich masowała! Szacun razy tysiąc! Co więcej, wracała co rano wypoczęta, choć kończyła swoje sesje czasem przed północą. Ale to właśnie magia lomi lomi nui. Potrafi dać niezłego kopa energetycznego. Oraz kolejny szacun tym razem razy milion, bo to było jej pierwsze wystąpienie przed aparatem ever! Tak się robi lomi, ha! Takie „skutki” uboczne treningu u mnie, przybywa odwagi 😉 — Zapraszam na moją hawajską wyspę w Pucku, zarówno na masaże jak i na trening indywidualny