Zaskoczyć siebie samego. Zadziwić się sobą. Zachwycić tym, co pokazuje zwierciadło. Zamknąć ramiona i poczuć, że tuli się siebie samego. Wyruszyć od siebie do siebie. Dostrzec wszechświat w każdej najmniejszej komórce. Przekroczyć strefę komfortu i wpaść w bezpieczne objęcia nieznanego. Sprawdzić co znajduje się za zakrętem… Dać szansę ŻYCIU. ŻYĆ.
Powiedziałam TAK. Otrzymałam więcej niż mogła wymyślić moja głowa…
Upadałam. Leżałam. Wstawałam. Czasem ktoś mnie podnosił.
Ktoś zapytał mnie ostatnio jak ja to robię, że jestem taka optymistyczna i pozytywna, że się nie poddaję i uparcie żyję pod ramię z dobrymi myślami. Nie wiem… Kiedyś bardzo chciałam nie być, tak bardzo że pewnego dnia wkurzyłam się na maksa. No bo dlaczego mam nie być? Miałam myśli samobójcze. Miałam próby samobójcze. Miałam ciemne studnie za przyjaciółki. Z jakiegoś powodu jestem. Z jakiegoś powodu nie poddałam się. Z jakiegoś powodu dziś piszę, że można wyjść z tej studni i cieszyć się oceanem błyszczących refleksów. Nie wiem od czego to zależy. Możliwe, że byłam mocno zdeterminowana? Po prostu pewnego dnia przyznałam się, że potrzebuję pomocy fachowca. Szukałam. Znajdowałam pseudo-fachowców z wielkimi tytułami. Szukałam dalej. Znalazłam. Zostałam. Otrzymałam pomoc. Nabrałam sił i poszłam dalej swoją droga. Nie odpowiedziałam jednoznacznie na zadane mi pytanie, bo po prostu nie wiem.
Dziś jest sumą milionów decyzji jakie podjęłam. Moje dzisiejsze podejście do życia jest sumą wszystkich upadków, odrzuceń, krytyki, bólu i łez. Moje dzisiejsze słońce jest nagrodą, którą sama sobie wręczyłam. Może byłam wystarczająco uparta? Wiedziałam, że coś muszę zrobić, że depresja mnie w końcu zabije, że tak dalej się nie da, że musi być coś więcej. Zbuntowałam się przeciwko ciągłemu narzekaniu, cierpieniu i bólowi. Wyjście z tego stanu zajęło mi ładnych kilka lat. Pod drodze było znacznie gorzej niż zanim wyruszyłam. Ale coś kazało mi iść dalej. Nie przestawać. Trwać. Podjęłam ryzyko, w końcu gorzej być nie mogło, i ruszyłam w ten świat gdzie rzekomo może być lepiej, że może się chcieć żyć. I tak w ciemno trochę zaufałam. I wytrwałam, choć były zwroty akcji, ucieczki, dramatyczne szamotaniny. Wygrałam sama z sobą. Pokonałam coś co wydawało się być nie do pokonania. Dlatego dziś o tym mówię i piszę. Dlatego dziś nie wstydzę się siebie z wtedy. Dlatego moja tamtejsza słabość jest dzisiejszą siłą.
Nie napiszę, że rozumiem, bo tak nie jest. Nie napiszę, że wiem, bo to byłoby kłamstwo. Napiszę, że choć nie rozumiem i nie wiem IDĘ. Wyciągnęłam dłonie ku życiu. Przyglądam się pozostawionym za sobą trupim twarzom, a każda jedna z iluzoryczną maską. Fałsz brałam za prawdę. Ciemność za światło. Lęk za miłość. Na opak. Nie tak. Odwrotnie. Inaczej. Głęboko weszłam w gąszcz ulotnych pragnień. Tak głęboko by zbłądzić, by porzucić wszelką nadzieję na ratunek, by uschnąć na pustyni żebrząc o kroplę wody. Tak głęboko by wyczołgać się, by w gasnących promieniach słońca zobaczyć swoje oczy odbijające się w bijącym źródle, by poczuć, że chcę ŻYĆ.
Wychodzę w nowy dzień. Obiecuję samej sobie BYĆ. Przepraszam siebie za niebycie. Wybaczam sobie. Wskrzeszam siebie. Przeżywam katharsis. Mam wrażenie, że każdego dnia od nowa.
Dziękuję. Proszę. Obiecuję. Marzę. Wybaczam. Uwielbiam. Cierpliwie. Kocham. Jestem. Tak jak potrafię. Z chwili na chwilę. Poszerzam. Przekraczam. Małymi krokami. W teraz. ŻYJĘ.
Znikam w lesie, gdzie drzewa skąpane w świetle uśmiechają się do mnie. Ostre. Wyraźne. Soczyste. Kolory. Oddycham głęboko. Czuję jak moje żebra się poruszają, każde z osobna i wszystkie razem. Czuję pulsującą krew. Smakuję ją na języku. ŻYCIE.
Moje stopy z każdym krokiem masują Matkę Ziemię. Jej się też należy. Zwłaszcza jej. Dziękuję. Jestem wdzięczna. Tulę się do ogromnego drzewa. Idę wzdłuż strumienia. Woda szemrze: Nie spóźnij się. ŻYJ.
PS Żyjesz?