Jak to jest z tą pasją? Z tym czymś co napędza, co rozpala oczy, co czas rozpuszcza, co pozwala sięgać do duszy. No jak to z nią jest? Miałam to szczęście, że się z nią urodziłam. Bo pisałam naprawdę od zawsze i również od zawsze nauczycielki polskiego dawały mi za treść pięć za błędy dwa ;-). Więc zapisywałam namiętnie zeszyty, pisałam tonę wierszy i opowiadań, zaczęłam też powieść, ale jak widać drugim Paolinim (to ten od powieści fantasy Eragon) nie zostałam bo w wieku piętnastu lat miałam na koncie jedynie kilka tysięcy nieopublikowanych (choć nagrodzonych) wierszy, a nie poczytne powieści na podstawie których filmy powstały…
To całe hodowanie pasji… U mnie to proces żmudny był, choć wielce odżywczy. Miałam w sobie determinację naprawdę godną podziwu (tak sobie teraz podziwiam siebie z wtedy, bo dziś mi tej determinacji tamtej mnie czasem brak, więc jak sobie przypomnę siebie to lżej ;-)). Dziś zdecydowanie szybciej rozkładam ręce w rozpaczy i zniechęceniu, a także rzeczone ręce załamuję i biadolę nad swym losem, że gdybym to ja… No zdarza się… I podobno to normalne i zdrowe i że to mija, to zwątpienie rzecz jasna. Bo pasja jak się przyczepi to za nic jej nie przegonisz… Ona choćby była na największej głodówce, da radę, wytrwa, zasuszy się na chwilę i czeka na okazję by napić się deszczówki i rozkwitnąć.
Czasem zapominam, że po prostu wystarczy robić to, co się kocha. To naprawdę wystarczy… Piszę od piętnastego roku życia, tak na serio, serio z publikacjami i w ogóle. Pamiętam tę pierwszą akcję… To była zima. Czekałam na autobus mający zawieźć mnie i kilkanaście osób dziesięć kilometrów do kolejnego rozwidlenia, gdzie miał czekać autobus skomunikowany z tym naszym. A że to była wieś… A że to była zima… To myśmy się do szkoły notorycznie spóźniali, bo ten nasz pierwszy autobus wiecznie spóźniony i biedny kierowca chyba sam musiał po drodze zaspy odgarniać. Nauczyciele już przestali wierzyć w te autobusowe spóźnienia. No to razu pewnego się wkurzyłam. Zebrałam podpisy czekających dzieciaków i uzbrojona w kartkę ruszyłam do kierownictwa PKS w Nakle nad Notecią. Powiedziałam com wiedziała, zażądałam wyjaśnień i rozwiązania tej sytuacji. Domyślacie się pewnie jak mnie potraktowano… Więc powiedziałam, że to kpina i tego tak nie zostawię i pójdę do kierownictwa wojewódzkiego i opiszę sprawę w prasie. (A że byłam dziewczęciem mocno zakompleksionym oraz nieśmiałym, możliwe, że nawet z lekką fobią społeczną to to był akt kawulowej odwagi przewielki!). Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Stworzyłam ckliwy reportaż o tym jak to młodzież wiejska chce dojechać do szkoły i nie może, jak to marznie w oczekiwaniu na autobusy i zasugerowałam by pięć minut wcześniej przyjeżdżał pierwszy autobus lub ten drugi był chwilę później. Wysłałam pismo do Bydgoszczy, wysłałam do lokalnej prasy i… WYDRUKOWALI mnie! Pierwszaka licealnego! A po tygodniu dostałam polecony od kierownictwa w Bydgoszczy, że przepraszają, że tak nie może być i nie ma problemu, godzinę zmienią. Od tego czasu minęło 18 lat a to połączenie nadal funkcjonuje…
Potem były drobne publikacje tu i ówdzie, takie o kwiatkach, motylkach i w ogóle mega wrażliwe. Ale publikowano mnie. Redaktorzy dawali mi szansę, coś tam szlifowali, coś kazali zmieniać, ale pamiętam słowa mojego nauczyciela reportażu, żebym nigdy nie sprzedawała swojego stylu i bym została wierna samej sobie, że moja wrażliwość jest okej i ona się jeszcze zmieni i to też będzie okej…
Więc pisałam, choć większość drzwi była dla mnie zamknięta. Zabrałam się za recenzje książek. No bo skoro czytałam nałogowo to czemu by o tym co się czyta nie pisać. Sprawa okazała się dość skomplikowana bo jak tu się streścić w kilkuset słowach? Próbowałam tu i ówdzie, ale ciągle nikt mnie nie chciał. W końcu po kilkudziesięciu nieudanych próbach ruszyłam i moja pierwsza recenzja została opublikowana! To był Sklepik z marzeniami. Prawda, że symboliczne? A potem? Otworzył się wór i pisałam na zamówienia, nałogowo, zarabiałam na tym, wydawnictwa chciały bym pisała dla nich tzw polecanki (czyli to co czyta się najczęściej na okładce) albo cytowano moje recenzje. Ale przyszedł czas, że zechciałam poznać autorów książek, które czytałam. Już nie mogłam ich więcej oceniać, krytykować, chwalić, wielbić, ganić, do kosz rzucać ich dzieła lub pod poduszkę wkładać. Nastała era wywiadów. Pytałam, dostawałam odpowiedzi, publikowałam, płacono mi. I tak dalej, i tak dalej. Jedno sobie uświadomiłam.
Przez te wszystkie lata nigdy nie zastanawiałam się nad tym co ja z tego będę miała, kiedy odniosę sukces i nie kwestionowałam swojego talentu, choć nikt mnie nie chciał przecież brać poważnie! Jakoś dla mnie to było logiczne, że skoro to kocham, to w dupie z tymi co nie chcą i tak będę dalej słowa wpisywać tu i tam. I dziś widzę, że ten czynnik był cholernie ważny. Brak oczekiwań. Brak presji, że się musi dojść gdzieś. W okolicy studiów pojawiła się dziwna presja i ciśnienie. Więc się pasja obraziła i zahibernowała by poczekać na lepsze czasy. Aż znowu spuściłam balon nadąsany i sięgnęłam po pióro dla samej radości zapisywania stron, aż otworzyłam pusty plik worda by flirtować z migającym kursorem. I najczęściej wtedy pisałam opowiadania, które doczekały się publikacji w Nowej Fantastyce i Fantasy. I to właśnie wtedy przychodził „sukces”, zupełnie niespodziewanie wyciskając łzy wzruszenia. Nagle powstała jedna książka, potem druga. I to wszystko przyszło samo. Bez planowania, bez robienia z tego wielkiego halo. Ot, pewnego dnia dochodziłam do wniosku, że oto trzymam moją książkę w dłoniach i jest ona sumą kilkunastu tygodni pracy w zasadzie od niechcenia, dla zabawy, z przyjemności zrodzona.
Dziwna ta pasja. Bywa wymagająca. Ale jest konsekwentna. Potrafi wiele znieść. Jest cierpliwa jak nie wiem co. Potrafi nagrodzić. Ale kiedy się hibernuje… Oj biada… Usycha dusza, usycha aż jej szelest staje się hałasem, który może uciszyć zanurzenie się w niej i zwykłe ROBIENIE tego, co domaga się zrobienia… A wtedy umysł się odłącza, odżywcza rzeka przepływa przez ciało przynosząc pożywienie, które dodaje mocy o jaką się nie podejrzewaliśmy… (I potem Kawula snuje się nocami, nawala w klawisze i biedny pies spać nie może i się kręci i wierci, aż zmęczony zasypia owym stukotem ululany).
I nie ważne co jest Twoją pasją. I nie ważne ile lat się tym zajmujesz. Po prostu rób to. Zadbaj o to. Zjawiaj się na stanowisku każdego dnia. A za jakiś czas popatrzysz wstecz i zobaczysz wszystkie dary, które z sobą przyniosła.
Pasja… ale że o co chodzi?

Podobał Ci się ten wpis? Podziel się z innymi!
Jeśli treści, którymi się dzielę, są dla Ciebie ważne lub inspirujące, możesz zabrać mnie na wirtualne cappuccino. Z przyjemnością dam się zaprosić.
Nazywam się Kawula.
Agnieszka Kawula
Jestem jak Bond, James Bond. Moje super moce to hawajski masaż Lomi Fizjo oraz automasaż. Jestem dziewczyną z YouTube’a. Ciągną do mnie jednorożce i kocham cappuccino. Mam najfajniejszego psa terapeutę!


Nie przegap kolejnych wpisów!
Zapisz się na mój newsletter i bądź na bieżąco!
Może Cię również zainteresować
Kiedy przeprowadziłam się do Pucka prawie cztery lata temu, nie znałam tu nikogo, oprócz mojego męża i teściów. Po raz kolejny rzucałam się na głęboką wodę i miałam nadzieję, że nie rozbiję się o skały....
„Gdybym znalazła taki masaż 50 lat temu, może nie spotkałoby mnie tyle problemów zdrowotnych po drodze” – przyznała 75 letnia pani Basia. „Słyszałam o tym masażu, ale jestem wierząca i bałam się wcześniej skorzystać” –...
Marlena wkręciła się w lomi badanie. Po kilkunastu latach praktykowania, przyjechała do mnie spod niemieckiej granicy, na kurs nauczycielski i zakochała się w terapii masażem. Tak jakby nikt jej nie powiedział jak potężnym narzędziem dla...