10 dni, 2 kobiety Anżelina i Agata, 2 kursy indywidualnej nauki terapeutycznego masażu lomi lomi, ponad 50 godzin intensywnego uczenia, masowania, rozmów, dzielenia się, automasażowania, terapii. A poza tym zwykłe życie, pies, koty, obiady, zakupy, wątpliwości, tęsknoty i przełączanie się między trybami życiowych ról.Podczas kursów zawsze dużo mówię, jakbym chciała 13 lat doświadczenia przekazać w jeden dzień. Zmieścić w 5 dniach wszystkie wątpliwości, sukcesy, bóle, zagubienia i przeżycia. Tak, żeby moi uczniowie mieli łatwiej niż miałam sama, by nie bali się odważnie brać pieniędzy za świetnie wykonaną pracę, by wiedzieli jak zadbać o swoje granice, by kiedy zaboli ich własne ciało, wiedzieli jak automasażem sobie pomóc, by masaż, którego się nauczyli, wykorzystali na maksa dla siebie i innych.
Wypuściłam w świat dwie kobiety, które już dziś są dużo dalej, niż ja, kiedy zaczynałam praktykę. Kurde, one przecież umówiły klientów jeszcze w trakcie trwania kursu! Wlałam w nie całą odwagę jaką mam i one to wzięły! Ich ciała są inne, ich oddech głębszy, a twarz błyszczy, jakby ktoś sypnął brokatem, a to przecież ich piękno z nich wybiło. Wytłukłyśmy po drodze sporo lęków, wątpliwości, tak, że zrobiło się miejsce na nowe, które właśnie się zbliża. Bo kurs masażu, tak naprawdę zaczyna się po jego ukończeniu. Kiedy uczę, mnie też żyje się łatwiej, bo to praca trochę na wysokim C. Nawet jak dopada coś przykrego, łatwiej sobie z tym poradzić.
Dziś nie mogę sobie znaleźć miejsca. Kręcę się i łapię na myśli, że zaraz 9 i przyjdzie Agata, ale ona przecież wczoraj mnie wymasowała sfruwająco, wypiłyśmy ceremonialne kakao, a potem się wyściskałyśmy i poszła przed siebie z dyplomem lomi terapeuty w dłoni.Ale jest tak, jak ma być. Piekę muffinki bananowe, zwierzęta mnie wkurzają i nie pozwalają w spokoju napisać tego posta, każde domaga się uwagi, jakbym wróciła z długich wakacji. Więc dziś będę trochę dla nich, trochę dla siebie, bo jutro znowu ruszam, tym razem do pracy reportera…
PS a wiecie, że już od ponad 10 dni nie piłam cappuccino? Popsułam się chyba… Ale to pewnie przez te litry wody i herbaty, piję jak wielbłąd. Na szczęście znam te moje fanaberie nie-picia cappuccino i na szczęście zawsze wraca. Mój rekord to prawie 2 miesiące! Samo odeszło, samo przyszło. Takie ciało, trzeba słuchać.